niedziela, 4 października 2009

SŁOWIAŃSKA ESCHATOLOGIA: KOJÈVE I BRZOZOWSKI




Redakcja kwartalnika „Kronos” zaprasza na spotkanie poświęcone pisarzom, którzy wyciągnęli przeciwstawne wnioski z XIX-wiecznego mesjanizmu. Brzozowski widział zbawienie narodu w pracy kultury. Kojève uważał, że narody znikną w homogenicznej przestrzeni Ostatniego Państwa. W polu napięć między tymi filozofami zarysowuje się postać Witolda Gombrowicza jako – z jednej strony – prześmiewcy projektu emancypacyjnego, a z drugiej – obrońcy indywidualizmu. Chcemy wobec tego zapytać: kim są dzisiejsi Młodziakowie? Czym jest nowoczesność i co znaczą jej religijne źródła? Pytaniom tym towarzyszy jeszcze jedno, nie mniej ważne: czy w realiach historii zmierzającej ku homogenicznej „wiecznej teraźniejszości” idea narodowej tożsamości ma jeszcze sens? Słowem: czy (i dlaczego) chcemy być dziś Polakami?


CSW - ZAMEK UJAZDOWSKI, Sala Kino/Audytorium, czwartek 22.10.2009, g. 18.00

Na spotkaniu zaprezentowany zostanie najnowszy numer kwartalnika “Kronos” (3/2009)

sobota, 9 maja 2009

NIEZROZUMIAŁOŚĆ I AMBIWALENCJA. POLSKOŚĆ "DIALEKTYCZNA" I "OŚWIECONA"


Zainteresowanych kwestią polskości "dialektycznej" i "oświeconej" zapraszam do lektury wywiadu, jakiego udzieliłem lubelskiemu magazynowi internetowemu "Kultura Enter".


W wywiadzie tym poruszam także nieustannie zajmujący mnie problem dyskursywizacji sztuki, a przy okazji - w nawiązaniu do Schlegla - zastanawiam się nad bardzo ważnym dla mnie zagadnieniem, mianowicie nad problematem programowej "niezrozumiałości". Istotnym momentem całej rozmowy jest kolejna kluczowa sprawa, czyli postulat szeroko rozumianej "ambiwalencji".

czwartek, 7 maja 2009




Tomasz Kozak / Odczyt / 21.05.2009, g. 18.00 / Audytorium CSW / ul. Jazdów 2

PROLEGOMENA DO PÓŹNEJ POLSKOŚCI

Prezentowany w Audytorium CSW odczyt pt. Prolegomena do późnej polskości to część filmowo-filozoficznego przedsięwzięcia poświęconego idei „polskości dialektycznej” w literaturze Witolda Gombrowicza. Wykład będzie próbą określenia podstawowych kategorii definiujących „późną polskość”. Kategorie te - „zmierzch”, „ciemność”, „gąszcz”, „dwoistość”, „ambiwalencja”, „dionizyjskość” i „parabaza” - zostaną wywiedzione nie tylko z pism Gombrowicza, lecz także z biograficznego doświadczenia samego Tomasza Kozaka. Doświadczenie to związane jest z krążącą w rodzinie artysty legendą, wykreowaną przez jego dziadka; Antoniego Zamojre. Antoni Zamojre (1898-1982) mieszkał w Argentynie w latach 1938-1956. Po powrocie do Polski zapadł na schizofrenię. Istotnym aspektem jego choroby stała się literacka mania autobiograficzna. Zamojre napisał 63 trzy tomy wspomnień, w których zrelacjonował swoje argentyńskie perypetie. Jeden z tomów w całości poświęcił awanturniczym eksploracjom argentyńskiego półświatka, jakich rzekomo dokonywał w towarzystwie autora Ferdydurke w latach 40. ubiegłego wieku. Antoni Zamojre popełnił samobójstwo w 1982 roku. Jego puścizna literacka oraz archiwum zaginęły. Pozostał z nich jeden krótki wiersz – Późna Polska – stworzony podobno przez samego Gombrowicza pewnej nocy w maju 1945 roku; w chwili, gdy świętował on zakończenie II wojny światowej w towarzystwie argentyńskich marynarzy. Wiersz ten, stanowiący motto wykładu Kozaka, wprowadzi do paranaukowej narracji osobisty wątek egzystencjalny, nader istotny w kontekście Gombrowiczowskiego dyskursu, który to, co „prywatne” splata z tym, co „publiczne” w dialektyczną całość.


Późna Polska !
co to jest ?
to jest Zmierzch
w Zmierzchu gąszcz
w gąszczu Zwierz
Wierz w to! Wiesz, że
z wierzchu Zwierz
a wewnątrz Bóg
(dwoisty Bóg)
w dionizyjskiej trwa ekstazie
Jego łoże (albo grób)
wspiera się na Parabazie.

Ten Pan Bóg ten Bóg Pan
z Arlekinem idzie w Tan !
Pan ten głowę w mroku chowa,
a ta Roztańczona Głowa
- Czerep w srebrnej aureoli -
jawi się raz jako Orlik
- Chochlik, co swawoli w Nocy -
a raz jako Stara Sowa
- Czara Samoświadomego Słowa -
- Chochla pełna Woli Mocy!


POWRÓT "KRONOSA". POWRÓT SCHELLINGA



UWAGA! Po przerwie na agorę powraca kwartalnik filozoficzny "Kronos" !!! Tych, którzy znają to pismo nie trzeba zachęcać do lektury. Tym zaś, którzy o nim nie słyszeli niechaj posłużą za rekomendację te oto słowa Zygmunta Baumana:

"Niesamowicie odkrywcze pismo (nie zdarzyło mi się napotkać podobnego w żadnym języku!). Ogromnie się dużo nauczyłem, ogromną ilością myśli mnie natchnięto..."

Najnowszy, podwójny numer poświęcony będzie w znacznej mierze powrotowi Schellinga na łono późnej nowoczesności.

Dodać też trzeba, że "Kronos" powraca z nowym wydawcą (Fundacja im. Augusta hr. Cieszkowskiego), z nowym redaktorem artystycznym (mianowany nim został niżej podpisany) i w nowej szacie graficznej.

Jednocześnie powrót ten jest początkiem współpracy z galerią Lokal_30 i próbą zawiązania strategicznego sojuszu między radykalną filozofią i radykalną sztuką.

Pierwszym wydarzeniem w ramach tej współpracy stanie się spotkanie w nowo otwartej przestrzeni Lokalu_30, które odbędzie się w najbliższą Noc Muzeów; 16 maja o godz. 21.00. W programie projekcja mojego filmu Song of Sublime oraz debata na temat romantycznej wzniosłości i ironii z udziałem Mateusza Wernera ("Kronos"), Wawrzyńca Rymkiewicza ("Kronos") i mojej osoby.













wtorek, 7 kwietnia 2009

POŻEGNANIE / PRZEGRUPOWANIE ?



Szanowni Państwo,

Przepraszam wszystkich za żenującą ciszę na polu bitwy. Batalie na innych frontach nie pozwalają mi na regularne aktualizowanie tego bloga przy pomocy rozbudowanych tekstów. Poza tym polski artworld obezwładniło jakieś przednówkowe uspokojenie (na usta ciśnie mi się rosyjskie słowo dogniwanje)...

Twarze, grymasy i figury zastygły (miejmy nadzieję, że tylko przejściowo) w formach zbyt dobrze już znanych. Sytuacja taka zmusza nie tylko do powtarzania opatrzonych gestów retorycznych, lecz nade wszystko - do mówienia w kółko o tym samym. Ponieważ w miarę możności chciałbym tego uniknąć, więc CHWILOWO się nie odzywam...

Ta cisza spowoduje niebawem wyłączenie mojego bloga ze strony Obiegu. Nie zostanie on jednak zlikwidowany. Bazowa lokalizacja się nie zmieni - zainteresowanych zapraszam do zaglądania pod stały adres (http://idznawojne.blogspot.com/).

Wobec nawały innych zajęć nie gwarantuję częstych aktualizacji, niemniej będą się one pojawiać. Już niedługo chciałbym zaproponować Państwu - na marginesie wystawy Michała Budnego - kolejny programowy tekst.

Będzie to "MODLITWA O MIECZ DAMOKLESA" - rzecz przeciwko "ciepłemu minimalizmowi", który uznaję nie tylko za znak rozpoznawczy pojedynczego artysty, lecz również za metaforę ogólnej kondycji rodzimej sztuki, naznaczonej przede wszystkim "minimalizmem" intelektualnym (nie tyle jednak "ciepłym", co raczej ohydnie ciepławym).

A zatem - już za chwilę - wycieczka przeciwko takiemu "minimalizmowi", połączona z Nietzscheańskim apelem o eksces ZLODOWACENIA...

Na ten apel - pisany na przekór przedwczesnej wiośnie i jej fałszywym obietnicom rozkwitu - trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Cierpliwości jednak...

Tymczasem błogosławię wszystkie pensjonarki prawoskrętnie łamanym krzyżem, płacząc nad lodowcami chudnącymi w podgniłej ciepłocie.

Z polarnym pozdrowieniem
Tomasz Kozak

czwartek, 29 stycznia 2009

"XIĄDZ FAUST" WRESZCIE WYDANY !


Po niemal stu latach od premiery ukazało się wreszcie drugie wydanie Xiędza Fausta Tadeusza Micińskiego. W obliczu tego faktu padam na kolana i krzycząc: „Christus verus Luciferus!”, składam pokorne dzięki Najwyższemu za to, że łaska jego pokonała polską inercję i przywróciła powszechnej świadomości wielką książkę wielkiego pisarza.


Ponieważ Duch rzadko kiedy działa w bezcielesnej próżni i swoje prace najczęściej wykonuje przy pomocy ludzi wybitnych a nieustępliwych, więc - podziękowawszy Bogom - chylę czoła przed profesorem Wojciechem Gutowskim, który redagując Xiędza…, przygotował pierwsze wydanie krytyczne tej powieści, opatrzone imponującą liczbą erudycyjnych przypisów. Dodajmy – przypisów będących nie tyle pustym zbiorem przyczynkarskich ozdób, co raczej zespołem niezbędnych wskazówek wytyczających w miarę bezpieczne szlaki w naszpikowanych pułapkami meandrach dyskursu Micińskiego.

Xiądz Faust (1913) - druga powieść tego pisarza – ma tę zaletę, że może być lekturą, by tak rzec, „propedeutyczną”. Jest bowiem łatwiejsza w czytaniu od Nietoty (1910) - mniej radykalna językowo i nie tak skomplikowana strukturalnie. Xiądz Faust - w ramach koncepcji tzw. "lucyferyzmu chrystusowego" - grupuje oraz rozwija najważniejsze elementy antropologii, teozofii i poetyki Micińskiego. Co ważne, czyni to w stosunkowo przystępnej formie. Tak więc, jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się, co jeden z najbardziej radykalnych pisarzy polskiej moderny sądzi na temat religii, rewolucji, narodu i rasy, po prostu musi przeczytać tę książkę. Tym bardziej, że Miciński mówi o problemach, które nie straciły swej aktualności wraz z końcem Młodej Polski i również w chwili obecnej – w obrębie późnej nowoczesności - determinują krytptoteologiczną i agoniczną dynamikę kolektywnej jaźni.

Apeluję o czytanie Xiędza… ponieważ książka ta - oprócz korzyści poznawczych – dostarcza niesłychanie intensywnych doznań czytelniczych. Obcowanie z tym arcydziełem zapewnia kontakt z „anachronizmem” w czystej postaci (więcej o tym, jak definiuję „anachronizm”, w tekście: „Dialektyka anachronizmu”, „Obieg” 1-2 [75-76] 2007, ss. 106-123). Rozkoszy tego kontaktu nie podejmuję się w tym miejscu opisać własnoręcznie, w zamian za to natomiast przytoczyć chciałbym fragment Płomieni. Poniższy passus z Brzozowskiego uznaję bowiem za metaforę modelowej reakcji nowoczesnego podmiotu na działanie „anachronizmu”, który w przestrzeni niczego nie przeczuwającej aktualności wynurza się z otchłani zapomnienia niczym epifania groźnych a zarazem fascynujących sił – wzniosłości, patosu i wielkości:

„Zarysował się on przede mną tak samo bezwzględnie inny, nieznany, niezrozumiały i groźny, jakim ukazał się moim dziecinnym oczom: złom zastygłej lawy na kwiecistej, spokojnej łące, pośród lękliwych, oswojonych przez życie i przygarbionych przez nie ludzi – opalony przez pioruny, zwyciężony, lecz nieulękły, okaleczały, lecz nieugięty tytan. Spod opalonych powiek oczy jego wybiegały ponad nasze głowy gdzieś w kraj groźnych pobojowisk; wsłuchiwać się zdawał nieustannie, czy nie wstrząsa podziemny głuchy grom tym zaciszem lęku i małości, na którym wsparliśmy swoje życie. (…) Tak nagle wystąpił on na tle mojej pamięci, chroniącej zjawiska nie znaczące nic i upokarzająco pozbawione treści, niby rdzawa plama, niby miecz czy szyszak niespodzianie wśród domowego rupiecia odkryty”.

Ponieważ, jak powiedziałem, Xiądz Faust może być do pewnego przynajmniej stopnia potraktowany jak powieść „propedeutyczna”, więc ostrzegam: drżyjcie studenci! Od przyszłego semestru to właśnie będzie lektura obowiązkowa na moich wykładach z cyklu Prolegomena do późnej polskości. Drżyjcie więc – z niepokoju, trwogi albo rozkoszy!

Tadeusz Miciński, Xiądz Faust, Kraków 2008, oprac. W. Gutowski.

czwartek, 8 stycznia 2009

WIDMO POLEMIKI NIEADEKWATNEJ I NIEUCZCIWEJ



„Widmo Krytykanta krąży nad blogiem Kozaka” – oznajmia Jakub Banasiak. Ja dodać muszę, że razem z nim nad moim blogiem zaczyna krążyć też widmo polemiki retorycznie nieadekwatnej, merytorycznie zaś – nieuczciwej.


Nieadekwatność (retoryczna)

„Widmo Krytykanta krąży nad blogiem Kozaka” – upiera się Banasiak. Czy jednak ta bezwiednie „marksistowska” metafora jest tutaj na miejscu? Byłaby może, gdyby Krytykant uosabiał ducha „solidarności” z „proletariatem”. Banasiak jednak nie łączy się w bólu i gniewie z „wykluczonymi” („wyalienowanymi”) – święcie wszak wierzy, że „proletariat” zasługuje na swój los. Z punktu widzenia Krytykanta problem „wykluczenia” nie istnieje, a trudności w partycypacji nie są bynajmniej wynikiem zwyrodnień „systemu”, lecz przeciwnie – stanowią jego zdrowy „kościec” (czyli racjonalną i wydolną strukturę, w której najlepsi cieszą się największym uznaniem i zarabiają najwięcej, najgorsi natomiast pogodzić się muszą z brakiem prestiżu i pieniędzy).

„Marksistowska” retoryka jest więc w tym kontekście nieadekwatna. Mimo to jednak kusi mnie, żeby powiedzieć, iż widmo Krytykanta krąży nie tylko nad moim blogiem, lecz również nad Polską, a nawet nad Europą, lub wręcz nad całym światem!

Widmo Krytykanta krążące nad światem?! To już przesada! – zakrzykną zwolennicy zdroworozsądkowej stosowności (wśród nich zabraknie jednak samego Banasiaka – wszak jego narcyzm z królewską zaiste dezynwolturą przekracza granice decorum – nasz Jakub I, tytułując mnie „Brutusem”, aspiruje ni mniej ni więcej, tylko do roli Cezara, prowokując tym samym pytania kwestionujące nie tyle pełnię jego władz umysłowych, co raczej – retorycznych).

A zatem przesada? Być może, choć nie do końca. Jeśli bowiem Krytykanta uznamy za jedną z personifikacji ducha artworldu, który kultywuje naiwną wiarę w to, że finansowe i prestiżowe hierarchie są sprawiedliwym odzwierciedleniem hierarchii wartości (artystycznych, intelektualnych etc.), jeśli – powtarzam – Krytykanta uznamy za jedno z wielu wcieleń tej wiary, to okaże się, iż twierdzenie, że wiara ta (czy raczej jej widmo) wciąż krąży nad światem naszej sztuki, wciąż sztuką tą rządzi i nieustannie jej szkodzi, bynajmniej nie będzie przesadne.

W tym kontekście tytuł Banasiakowej polemiki okaże się jak najbardziej stosowny, choć pewnie w sposób niezbyt dla niego samego wygodny – istnieje bowiem niebezpieczeńśtwo, że widmo Krytykanta, usilnie dążące do stygmatyzacji i amputacji „gnomiczności”, stanie się już nie tyle alegorią „zmęczenia rzeczywistością”, co raczej emblematem rozpowszechnionego w artworldzie lekceważenia tejże rzeczywistości oraz personifikacją topornych prób ociosywania jej (przy pomocy niezdarnej retoryki) i przykrajania do naiwnie „nowoczesnych” formatów.

Dyskomfort Krytykanta może znacznie wzrosnąć w przypadku, gdy koniec końców to właśnie dialektyczne „pustosłowie” i barokowe bajdy Kozaka okażą się bliższe owej rzeczywistości niż niezdarne moralizatorstwo Banasiaka (przy czym krytyczne zbliżenie Kozaka z rzeczywistością nie będzie wcale oznaczać „współ-czucia” lub „solidarności”, lecz raczej próbę ironicznego, bezstronnego, nie-moralizatorskiego, a przy tym możliwie jak najbardziej wiernego odzwierciedlenia pełnego zakresu sprzeczności oraz ambiwalencji konstytuujących tę rzeczywistość).

Tyle w kwestii nieadekwatności. Przejdźmy teraz do sprawy znacznie bardziej istotnej…


Nieuczciwość (merytoryczna)

Krytykant podnosi mnie na duchu, wskazując na moją polemiczną uczciwość. Przykro mi, ale nie mogę tego samego powiedzieć o nim - Banasiak bowiem nieuczciwie rekonstruuje moje poglądy. Pisze np.:

„Zapytajmy na czym według Kozaka polegała owa ‘wadliwość’? Gdzie tkwił defekt instytucjonalnej transformacji? I jak należało postąpić – oraz co trzeba zrobić dzisiaj? Niestety, Widma nie dają odpowiedzi na te pytania – poza kilkoma witzami, barwnym językiem, ogólnym biadoleniem i groźnym zadaniem kilku retorycznych pytań, niczego w nich nie znajdziemy. Widma są, by tak rzec, treściowo dość widmowe. Pozostaje pytanie dlaczego Kozak tego nie napisał? Dlaczego nie zamieścił odpowiedzi?”

Gdyby Banasiak grał fair (zamiast dążyć na skróty do retorycznej dyskredytacji oponenta) nie zadawałby tych pytań w odniesieniu do Widm. O tym, jak definiuję „system” i jego wady, jaki jest mój stosunek do owego „systemu”, co trzeba zrobić dzisiaj, na czym opierać strategiczne reformy – o tym wszystkim pisałem przecież wcześniej. Widma były w przeważającej mierze „negatywnym” podsumowaniem minionego roku, w którym to podsumowaniu nie przewidziałem miejsca na powtórkę z programu „pozytywnego” – ten wszakże zarysowałem w tekstach takich jak Dialektyka anachronizmu, Krytyka fantazmatyczna…, Idź na wojnę, Przeciw młodości, Odpowiedź z podziemia. Tam właśnie próbowałem wyjaśnić (na ile mi się powiodło, to inna sprawa) dlaczego za jedną z kluczowych spraw uważam dekonstrukcję figury artysty „młodego” i „naturalnego” (problem „naiwności”, braku „przekory” i treningu „dyskursywnego” w Przeciw młodości), dlaczego nagląca jest konieczność wypracowania odmiennego paradygmatu edukacyjnego (idea instytutów interdyscyplinarnych - Przeciw młodości), co rozumiem pod pojęciem „wspólnoty konwencjonalnego myślenia” i w jaki sposób definiuję jej konstytutywną rolę w świecie sztuki (Przeciw młodości, Odpowiedź z podziemia), na czym polega według mnie partycypacja w „systemie” (Odpowiedź z podziemia), dlaczego niektórym artystom mam za złe tę partycypację, innym zaś nie poczytuję jej za słabość lub hipokryzję (Krytyka kosmetyczna), czemu niezbędny jest powrót do specyficznie pojętej „krytyczności” (Krytyka fantazmatyczna…), etc.

Banasiak o tym chyba nie pamięta. Albo nie chce pamiętać. Woli za to przypisywać mi poglądy, które nigdy nie były moimi poglądami. Tym sposobem dokonuje podstawowego nadużycia, pisząc, co następuje:

„A Kozak? Przynależy do polskiej sztuki? Przynależy. Chciałby wystawiać swoje prace w dobrych galeriach i instytucjach publicznych? Sprzedawać je? Chciałby być reprezentowany przez galerię, która pokazuje swoich artystów na targach NADA w Miami? Gawędzić z kolekcjonerami na ich popularnych blogu? Nie? A jednak to robi. Nie chce, ale musi? Może, może, ale nie dam wiary. Ale jeśli nawet – to co z tego? Cała reszta, która by chciała – coś z nią nie tak? To są niedobre pragnienia? Lepiej nie pokazywać, nie sprzedawać i nie gawędzić? Kozak sprzedając swoje prace na targach ma do rynku dystans w sam raz, ja pisząc o nim – za mały? Dziwaczna jest logika Kozaka: sam konsumuje, innym odmawia. To ma za dużo cholesterolu, powiada. To dla was złe, wierzcie mi – przekonuje mlaskając”.

Powyższe zdania to kłamstwa. Pytam się Banasiaka, gdzie napisałem, że lepiej „nie pokazywać, nie sprzedawać i nie gawędzić (z kolekcjonerami)”? W jakim tekście, w jakiej wypowiedzi zakazywałem artystom partycypacji instytucjonalno-rynkowej? Odpowiedź: w żadnym. Nigdy i nigdzie nie stwierdziłem, że nie należy sprzedawać. Zawsze utrzymywałem, że ważne jest to, CO się sprzedaje, a nie sam akt sprzedaży. Kluczowa jest bowiem różnica między sprzedawaniem sztuki bezproblemowej i lekkostrawnej, a sprzedażą sztuki krytycznej i trudnej.

Tak więc – muszę to powtórzyć - supozycje Banasiaka (Kozak „sam konsumuje, innym odmawia”) są zwykłym kłamstwem.

Co robić w tej sytuacji? Można by oczywiście rozdzierać szaty w katedrze krytycznego etosu i krzycząc „Hańba!”, lamentować nad upadkiem publicznej debaty. Tak pewnie by czynił Banasiak, udając, że wraz ze łzami Skargi ściera także plwocinę ze swego obrażonego oblicza. Wybaczcie, ale ja tak nie zrobię, bo wtedy właśnie straciłbym krytyczną twarz, przyprawiając samemu sobie gębę Syfona (to kazus Banasiaka).

Wolę tę sprawę ująć inaczej i faul Krytykanta uczynić pretekstem do kilku skrótowych (dłuższe nie zmieszczą się w ramach tej polemiki) uwag na temat statusu krytyka instytucjonalno-systemowego.

Otóż Banasiak, kłamiąc na mój temat, wypowiada zarazem – w imieniu wspólnoty konwencjonalnego myślenia - głęboką prawdę o mentalności tejże wspólnoty (choć może należałoby powiedzieć, że prawda ta jest nie tyle wypowiedziana, co raczej implicite przemycona między wierszami Krytykanckich enuncjacji). W myśl tej prawdy krytyk „systemu” musi działać poza nim ponieważ rzekomo tylko na pozycji „outsidera” jest w stanie zachować swą wiarygodność. I tak, krytykując aktualne mechanizmy sprzedaży, sam sprzedawać nie może. Kontestując obowiązujące w chwili obecnej hierarchie, powinien lokować się poza wszelką hierarchią. Negując narzucone tu i teraz zasady partycypacji, sam nie powinien partycypować. Dekonstruując sposoby manipulowania uznaniem, obowiązany jest udawać, że sam osobiście jakiegokolwiek uznania dla swojej pracy w ogóle nie pragnie. Według kodeksu tej pozornie logicznej „etyki” artysta, któremu nie podoba się status quo, nie może w krytykowanych przez siebie instytucjach wystawiać (jeśli zaś wystawia, to jego krytyka staje się niewiarygodna). Artysta ten swoje krytyczne teksty powinien umieszczać w szufladzie, a nie na instytucjonalnym portalu, o swoim niezadowoleniu może coś szepnąć na ucho żonie w alkowie ale, broń boże, nie powinien wyrażać tego niezadowolenia w przestrzeni publicznej. Jeśli może coś gdzieś pokazać i sprzedać, to potem niech siedzi cicho, ewentualnie dziękuje „instytucji” (której, wedle ludzi pokroju Banasiaka, „tak wiele zawdzięcza”), że w ogóle mógł jakoś zaistnieć. Jeśli natomiast zachciewa mu się krytyki, to proszę bardzo, niech krytykuje – byle nie w mainstreamie, byle nie na uniwersyteckiej synekurze…

Gdzie zatem może on krytykować? Na jakich łamach? W jakich galeriach? Czyżby w „drugim Obiegu”; w jakiejś anty-Zachęcie? Pokaż mi proszę, szanowny Jakubie, gdzie jest ów drugi obieg; gdzie jest ta anty-Zachęta? Zaryzykowałbym tezę, że póki co nie ma jej NIGDZIE. Żądasz ode mnie, bym pracował, mówił i pisał Nigdzie? Żebym samego siebie - tylko po to, aby wygodzić Twojej pseudo-etyce - skazywał na niebyt (bo właśnie w niebycie lokuje się ów legitymizujący krytyczną „wiarygodność” systemowy Outside)?

Przykro mi, jeśli Cię zmartwię, ale nic z tego. To nader wygodne (dla takich Afirmantów jak Ty) rozstrzygnięcie nastąpi nieprędko. Nie zepchniesz mnie łatwo na pozycje, których nigdy nie chciałem zajmować i nie sugerowałem, żeby zajęli je inni. Próbuj, ale (niech wolno mi będzie wyrazić pompatyczne życzenie) bądź przy tym uczciwy. Nie kłam, że stylizuję się na „Wykluczonego” - pamiętaj, co nie tak dawno napisałem w Odpowiedzi z podziemia:

ani scena artystyczna, ani rynek to nie są twierdze, które bym musiał szturmować, albo więzienne lochy. ‘System’, o którym pisałem – owa ‘wspólnota konwencjonalnego myślenia’ – to nie jest totalitarna dyktatura. Dlatego nigdy w swoich tekstach nie używałem słowa ‘bunt’. Nie jestem ‘buntownikiem’ bo nikt mnie nie zniewolił. Nie jestem zamaskowanym agentem – Wallenrodem – bo wcale nie muszę się maskować. Mogę mówić, pisać i pokazywać to, na co mam ochotę (i jeszcze czerpać z tego przyjemność). W tym ‘system’ mi nie przeszkadza, a czasem nawet pomaga. Wspólnota konwencjonalnego myślenia to nie jest zakon krzyżacki zaśrubowany w zbrojach i zamkach, które zmuszony jestem zdobywać albo podstępem się do nich zakradać.

‘System’ to po prostu ‘rynek’ – a zatem także AGORA – to przestrzeń agonu, w której nie tylko konkurują produkty, lecz także ścierają się racje. Ja wierzę, że jestem w stanie przekonać innych do swoich racji. I to właśnie staram się robić. Stopniowo, lecz systematycznie uświadamiać innym uczestnikom wymiany idei, że obecny kształt rynku jest niezadowalający ponieważ promuje się na nim sztukę zbyt grzeczną, bezrefleksyjną i nie podejmującą wielkich tematów (albo podejmującą je w sposób komercyjny i konformistyczny)”


Zakończenie

Na koniec pozostaje jeszcze jedna sprawa - istotna, choć drugorzędna z punktu widzenia tego akurat starcia. Chodzi mianowicie o twierdzenie Banasiaka, że w polskiej sztuce „nie ma żadnego fundamentalnego zaniechania, wielkiego błędu, tym bardziej nieformalnej cenzury czy celowego wykluczenia określonych artystycznych poetyk”. To zarazem nieścisłość i nieprawda. Nieścisłość – ponieważ to, że dziś nie ma cenzury nie wynika bynajmniej z otwartości i światopoglądowo-estetycznego liberalizmu instytucji. Nieobecność cenzury wynika w ogromnej mierze stąd, że polscy artyści nie podejmują dzisiaj działań, które byłyby tak niebezpieczne, że należałoby je cenzurować. Ta niechęć do wybuchowych problemów jest efektem procesu Nieznalskiej, konkretnie zaś – (auto)cenzorskiej reakcji instytucjonalnej na ten proces. Nieprawda zatem, że w rodzimej instytucji sztuki nie ma wykluczonej poetyki – wszak jest nią poetyka krytycznego „bluźnierstwa” i „obrazoburstwa” – do dziś nieobecna w najważniejszych polskich galeriach. Jej nieobecność to efekt „śmierci” sztuki krytycznej. Trzeba przy tym pamiętać, że śmierć ta nie była naturalna, jako że sztuka krytyczna została dużym stopniu „zamordowana” przez tchórzostwo instytucji kapitulujących wobec gróźb ze strony światopoglądowego konserwatyzmu (charakterystycznego zarówno dla prawicy, jak i lewicy).

Istnieje zatem ów fundamentalny błąd polskiej instytucji sztuki - jest nim zaniechanie politycznego radykalizmu. Klęska sztuki krytycznej - spowodowana nie tylko lokalną sytuacją społeczno-polityczną, lecz także regresywnymi tendencjami w artworldzie („renesans” malarstwa) – była dla rodzimej sceny modelową lekcją konformizmu, który w nowym milenium na dobre ukształtował – wraz z modelami sukcesu á la Raster i FGF, oraz modelami kształcenia na Akademiach Sztuk Pięknych - jej modus vivendi.

Powyższe uwagi kończą niniejszy tekst, sygnalizując (zaledwie sygnalizując) jeden z wielu problemów, o których bardziej niż z Bezanem lub Beatą Wąsowską chciałbym rozmawiać z Krytykantem. Rozmowa ta jednak będzie możliwa dopiero wówczas, kiedy Krytykant zacznie szanować standardy polemicznej uczciwości (co zresztą wyjdzie na zdrowie nie tylko jemu, lecz także publicznej debacie).


niedziela, 4 stycznia 2009

PODSUMOWANIE



Uff... Na dłuższą metę sporów branżowych nie da się jednak uniknąć. Poniżej wracam do problemów naszej sceny, próbując zarazem wywiązać się z niewdzięcznego obowiązku podsumowania starego roku.

Korzystając z tej okazji, składam noworoczne życzenia
wszystkim "wrogom". Jakże bowiem chuda byłaby ma egzystencja bez pełnomlecznego, wypasionego "wroga"...

WIDMA


I. DOBROCZYNNE WIDMO DIALEKTYKI

Z ciężkim sercem przystępuję do podsumowania mijającego roku. Obowiązek to nader niewdzięczny bo anno domini 2008 był marnym i miałkim czasem dla polskiej sztuki. Rzekłbym, iż był to czas mrocznych widm nudy, regresu i filisterstwa umacniającego się niemal na wszystkich frontach. W tym kontekście emblematyczną figurą triumfu drobnomieszczaństwa był oczywiście Sasnal w Zachęcie – na szczęście jednak miłosierni bogowie oszczędzili mi konieczności pisania o nędzach jego „walki” - ta bowiem koronowana była plugawym wawrzynem galeryjno-medialnym w roku 2007, który nie wchodzi w zakres mych powinności.

A zatem rok 2008. W tym czasie ciemności, biedy i beznadziei chudłem i czerniałem ze zgryzoty, a niemal jedyną strawą była mi gorczyca frustracji smażona na oleju przywar (nade wszystko moich własnych, choć bogiem a prawdą nie tylko moich, prywatnych, bo jako żywo też i publicznych) - przywar tak haniebnych, jak resentyment, zawiść, regres oraz nienowoczesność (zarówno ta maskowana, jak i ta bezwstydnie narzucająca się i fetowana). Pożywając te wątrobiane krupy i kryzysowe kluchy w sosie jadu-swaru, bluźniłem i przeklinałem (głównie pod nosem, choć przecie także i na agorze) rodzime świętości. Wyznaję, iż czyniłem to w poczuciu całkowitej bezsiły: „Znikąd ratunku, znikąd pomocy! Tu nigdy nic się nie zmieni! Tu zawsze lud ciemny pospołu z plebanem Afirmantem korzyć się będzie przed cielcem Formy Nowoczesnej, tu wójtem będzie po wiek wieków Dyzma, a panem - dyrektor/ka muzeum i szkółki niedzielnej! Miałeś chamie złoty róg ale nie zburzysz murów Jerycha! Ostał ci się ino sznur, co dławi cię jako stryk i niczym kajdany wiąże ci ręce! Jutrzenka swobody już nigdy nie błyśnie na ostrzu twej kosy!” – takie oto lamenty często (och, chyba za często) niosłem ku niebu i niechaj niebo ze smutkiem zaświadczy, że pośród tej nocy ciemnej tylko ono chciało mię słuchać, bo przecie wszyscy, a przede wszystkim – Młodzi, odwrócili się ode mnie i w (arcypolskim) otumanieniu, z kamieniem uległości (arcymazowieckiej) u szyi, na kolana padli. Ja z kolan wstać chciałem a oni na kolana padli! I przed kim?! Padli (bójcie się boga!) przed Upiorem Nierządnicy Awangardy oraz Rajfurką Fundacyą, co się bezwstydnie, a przy tym gnuśnie rozparła i wypięła na Rynku. Młodzi nam padli, a razem z nimi padła i sztuka (jako że Starzy już dawno od-padli). Płaską i smętną krainę naszą zalały tedy potoki nudy i bezmózgowia czarne jako posoka płynąca z trupiego czerepu. Finis Polonia! Incipit wieczna niewola! Pawiem narodów byłaś i papugą, więc teraz jesteś dyrektorską sługą, sztuko ty nasza mazowiecko-łowicka, biedna i na nowojorską modłę niewydarzona!

Tak oto zawodziłem i skargi żałosne słałem w puste przestworza. I nagle – o łasko! – piorun olśnienia przerwał te sromotne biadania. Raptem uzmysłowiłem sobie, jakże niewczesna była ma rozpacz. Bo oto wcale nie byłem na pastwę beznadziei wydany! Nie byłem sam! Młodzi wprawdzie mię opuścili (w trwodze przed Wykluczeniem z Instytucyj i z rozpaczliwej tęsknoty za Partcypacyją pognali za widmem Koniunktury, staczając się prosto w salonową przepaść), lecz w zamian za Młodych potężniejszego zyskałem towarzysza. Oto bowiem w świetle błyskawic objawił mi się duch czcigodny, który czytając z księgi kurzem pokrytej, objaśnił nader dowodnie, że to, co w teatrze mej udręczonej głowy jawiło się jako koniec ponury, jest w swej istocie radosnym początkiem. Tak tedy nuda, miałkość, melankolja i serce trująca beznadzieja – miast wbijać gwoździe do trumny – pomagają się z tejże trumny wydobyć.

– Jakże to? – zapytałem. – Czyliż paradoks taki jest w podsłonecznym świecie możliwy? Czyliż oprawca może być także wybawcą?

- Jużci inaczej być nie może! – odparł mi duch z mądrym uśmiechem – Zawżdy wszystko w tym świecie posłuszne być musi prawom Dyalektyki. Wierz mi, mój przyjacielu, że właśnie to, co cię niewoli, przybierając na sile i na bolesne proby wystawiając twą wytrzymałość, przekształcić się musi we własne przeciwieństwo i łacno zamienić się w siłę wyzwalającą. Tak tedy nuda i beznadzieja, spajające status quo, którego tak nienawidzisz, okazują się koniec końców tymi siłami, co wiecznie zła pragnąc, wieczne czynią dobro, jako że kumulują nudę i beznadzieję do tego stopnia, że ciśnienie owej nudy i beznadziei rozsadza w końcu stan rzeczy, który o tak wściekłą nudę i beznadzieję cię był przyprawił. Takie to odrodzenie odbywa się w trumiennej ciasnocie i takąż to jutrznię w najczarniejszej nocy obiecuje zbawienny Diabolus Dialecticus.

To rzekłszy, duch mądry przewrócił stronicę kurzem pokrytą i w te słowa zwrócił się do mnie: - Pozwól mi, acan, odczytać fragment traktatu, który, tuszę, ducha twojego z rozpaczy wyzwoli. Słuchaj uważnie, przyjacielu, bo passus przeczytam zaiste doniosły.

Ja na kolana padłem, lecz zaraz chyżo na równe nogi się poderwałem, bo wielce nieprzystojna wydała mi się ta poza niewolnicza w obliczu prawdy, którą winienem był przyjąć jak suwerenny homo erectus. Duch mądry odetchnął głęboko, odgarnął kruczy kosmyk ze skroni alabastrowej i jął czytać, co następuje:

„…duch kształtujący się w nową postać dojrzewa powoli i cicho, rozkłada cząstka po cząstce gmach swojego poprzedniego świata, a na jego chwianie się wskazują tylko pojedyncze symptomy; lekkomyślność i nuda, które nadszarpują istniejącą rzeczywistość, nieokreślone przeczucia nieznanego zwiastują, że nadchodzi coś innego. Stopniowe rozkruszanie, które [przez długi czas] nie zmieniało fizjonomii całości, zostaje [nagle] przerwane przez wschód, ukazujący od razu, jak błyskawica, postać [das Gebilde] nowego świata”.

Duch mądry czytał i czytał, a ja, racząc się ożywczym winem prawdy z butli omszałej, nie zauważyłem, kiedy wybiła północ i nowy rok nastał. Długo jeszcze w styczniową noc biesiadowałem z tym duchem sędziwym, a ciągle młodzieńczym, rzutkim, radykalnym i nowoczesnym; duchem, który cierpliwie wprowadzał mię w arkana swojej dyalektyki dobroczynnej i pozwalał mi igrać z przekornymi fantomami tejże dyalektyki wedle mych pragnień i potrzeb. Namiętnie dysputowaliśmy zwłaszcza o hierarchii widziadeł; o widmach spajających i rozkruszających

Wiedza, jaką przekazał mi duch, ma charakter nie tylko metafizyczny, lecz także praktyczny. Dodam od razu, że przy wszystkich uniwersalnych walorach, praktyczność ta ma bezcenny aspekt lokalno-doraźny – pozwala na przykład opisać te siły, które tu i teraz odpowiadają za aktualny przebieg dramatu sztuki polskiej…

Wybaczcie mi, że pozyskaną wiedzą podzielę się w formie skrótowej i suchej. Święta się jednak skończyły, ogień zgasł na kominku, a w rosnącym mrozie podchodzą pod próg wraże watahy. Wojna trwa. Dlatego kominkową klechdę odstawiam na półkę i z raportówki wyjmuję "frontową" analizę minionego roku. Analizę chaotyczną, rwaną i emocjonalną – pisaną wszakże w okopach oblężonych przez widma, które bawiły mię, tumaniły i przerażały w ciągu ubiegłych dwunastu miesięcy…



II. WIDMA KRYTYKI I KRYTYCZNOŚCI


1. Widmo Krytykanta

a) problem z paradygmatem

Z ogromnym niepokojem obserwuję to, co ostatnio dzieje się z moim ukochanym „wrogiem”. Jakub Banasiak – jako paradygmat krytyczny – staje się coraz bardziej widmowy, rozmyty i chwiejny. Krytykant jest w chwili obecnej znakomicie sformatowaną marką, ale jako projekt merytoryczny wydaje się przedsięwzięciem fundamentalnie niezdefiniowanym. Publiczność (a w tym niżej podpisany) wciąż oczekują na „dekalog krytyka”, który byłby zestawem (przynajmniej ramowo) określonych kryteriów, dzięki którym aksjologia Banasiaka byłaby przejrzysta i logiczna. Do tej pory „dekalog” taki nie został zaprezentowany i obawiam się, że długo jeszcze przyjdzie nam czekać na jego prezentację.

Przyczyny tego stanu rzeczy są zapewne złożone, ja jednak stawiam tezę, że za tę sytuację (fatalną dla samego Banasiaka, a przy tym szkodliwą w kontekście poziomu debaty na temat polskiej sztuki) odpowiada w dużej mierze to, iż Kuba zaczął rozmieniać się na drobne. Najwyraźniej praca redakcyjna w „Obiegu”, a zwłaszcza dorywcze, niepokojąco miałkie recenzyjki wystaw (np. 100% malarstwa) publikowane w „Dzienniku” w formie przystosowanej do poziomu i potrzeb tzw. szerokiej publiczności, nie sprzyjają pogłębionej refleksji na temat własnego aparatu krytycznego. Jak się okazuje, akces do prasy codziennej to błąd – zarówno taktyczny, jak i strategiczny. Taktyczny – ponieważ praca dla „Dziennika” sprawia, że Krytykant staje się overexposed, co w połączeniu z niską jakością tekstów, niebezpiecznie grawitujących w kierunku „relacjonizmu” albo w stronę typowo gazetowych trywializacji, grozi dewaluacją krytycznej marki (Por. np. Wideowiwisekcja Holokaustu, Obrazy utopione w farbie). To także pomyłka strategiczna ponieważ w ramach „Dziennika” sposób myślenia Krytykanta staje się bardziej „gazetowy”, a mniej - „krytyczny”. Ja osobiście życzyłbym sobie w nowym roku, żeby Banasiak pozostał krytykiem i nie zamieniał się w recenzenta-żurnalistę. Innymi słowy – by aspirował do statusu „Krytykanta” (jak na razie musi właśnie aspirować, skoro wciąż jeszcze nie udało mu się wypracować systemu kryteriów, a co za tym idzie – dorosnąć do własnego projektu), a nie do bycia Dorotą Jarecką, lub, co gorsza, Monika Małkowską, ewentualnie (nie daj boże!) – Piotrem Sarzyńskim.


b) problem z tym, co Inne - przepychanka z „odrzuconymi” i kłopoty z Krasnalami

Niewątpliwym sukcesem Krytykanta w zeszłym roku było zdiagnozowanie fenomenu „zmęczenia rzeczywistością”. Można oczywiście dyskutować, czy wszyscy artyści określeni przy pomocy tej formuły są „zmęczeni” w ten sam, para-surrealny, sposób (Matecki moim zdaniem – zwłaszcza ostatnio – nie jest zbyt „surrealizujący”). To jednak osobny problem. Tak czy inaczej, „zmęczenie rzeczywistością” – właśnie dzięki Banasiakowi – wyraziście zaistniało w debacie na temat aktualnego stanu naszej sztuki (zasługą Kuby - co trzeba podkreślić – była w tym wypadku koncentracja na próbach opisu połączona ze wstrzemięźliwością w kwestii jednoznacznego wartościowania).

Niestety w przypadku innego – równie wyrazistego, a przy tym znacznie bardziej doniosłego zjawiska – Banasiak poniósł sromotną klęskę, której symbolem stała się decyzja o niedopuszczaniu komentarzy na portalu Krytykant.pl. O co chodziło? Chodziło oczywiście o coś, co określiłbym (z nieznaczną tylko ironią) jako „lament odrzuconych”. Ci „odrzuceni” to sieroty po PRL-owskiej instytucji sztuki (terminem „instytucja” posługuję się zawsze w znaczeniu Bürgerowskim, określając w ten sposób struktury wytwarzające, dystrybuujące i opisujące dzieło sztuki. W skład tak rozumianej „instytucji” wchodzą pracownie artystów, galerie publiczne i prywatne, muzea, targi, aukcje oraz pisma branżowe dostarczające narzędzi krytycznej analizy).

Te sieroty pełne żalu i nieufności wobec instytucji uformowanej po roku 1989 (jej emblematem stał się dla nich – bo jakże by inaczej – CSW ZUJ), zaatakowały w ostatnich miesiącach portal Krytykanta i całkowicie zdominowały dyskusję na temat polskiej sztuki, tematem przewodnim debaty czyniąc zagadnienie wykluczenia (interpretowane w duchu mniej [Beata Wąsowska} lub bardziej [Bezan] spiskowym).

W efekcie tego ataku powstała sytuacja ze wszech miar zabawna, a zarazem dojmująco smutna. Zabawna – bo trudno było się nie śmiać, obserwując groteskowe zaiste wysiłki Krytykanta usiłującego wypchnąć z portalu nieprawomyślnych bloggerów. Wysiłki, które – o ironio – przynosiły efekty dokładnie odwrotne od zamierzonych. Im bardziej bowiem Krytykant usiłował (retorycznie, a nie merytorycznie) dyskredytować adwersarzy, tym bardziej zalewała go „kontestacyjna” fala.

Ta frustracyjna kipiel pieniła się i burzyła aż w końcu pochłonęła ze szczętem Krytykanta... I już tylko czasami widać było jego nóżkę, wykonującą niecelne kopnięcie, albo piąstkę, która (ostatnio dość rzadko) wynurzała się na powierzchnię, by z zajadłością godną gorszej sprawy (bezskutecznie) grozić rozwścieczonym „bałwanom”…

Tak, ta „komedia” była nieodparcie wręcz śmieszna… Całą tę przepychankę określiłbym – w jej aspekcie komicznym – jako „komedię” par excellence „psychoanalityczną”, która powinna dać do myślenia tym, którzy dzierżą dziś władzę na polskiej scenie. Morał, a raczej memento tej komedii jest taki: pamiętajcie, że wszystko, co wypieracie i stygmatyzujecie jako Inne i głęboko obce waszej „prawomyślności”, prędzej czy później uderzy i ośmieszy was ze zdwojoną siłą!

Takim ośmieszeniem Krytykanta zakończyło się w moim przekonaniu jego starcie z Krasnalami. Banasiak najpierw Krasnali wypierał (usuwając ich wpisy ze swojego portalu), później jednak doszedł do wniosku, że powinien się z nimi zmierzyć. Styl, w jakim to zrobił, był jednak klęską i retorycznym samobójstwem. Czymże bowiem jeśli nie klęską i samobójstwem jest przejęcie dyskursu od adwersarza, na którego patrzy się z estetyczną i etyczną wyższością, klasyfikując jego język jako wulgarne i obraźliwe znamię prymitywnej „niższości”? Tekst Whielki Bernatowicz & the Bernatowiczs już za sprawą tytułu etykietuje przeciwników ze zgoła „sowiecką” pogardą, a fakt, że jego autor kopiuje retoryczne techniki rzekomo „obcych” mu oponentów dowodzi nie tyle obcości, co właśnie zaskakującego i usilnie wypieranego pokrewieństwa.

Istota tego pokrewieństwa polega na tym, że Krytykant i the Krasnals to dwie strony tego samego medalu, albo inaczej – dwa przeciwstawne końce tego samego bieguna. Na jednym końcu mamy siermiężną zaiste „rafinadę” i godne Młodziaków pretensje do „nowoczesności” (Krytykant razem z „mamą” [FGF] i „tatą” [Raster]), na drugim zaś - infantylną i prymitywną kontestację tejże „nowoczesności” (the Krasnals). Wszystko to, co afirmuje Banasiak (sukces oraz prestiżowa i finansowa wiarygodność polskiej sztuki) jest w ostentacyjnie wulgarny sposób kwestionowane przez Krasnali. I odwrotnie – Banasiak w swoich anty-gnomicznych tyradach jest równie prymitywny jak Krasnale, a co za tym idzie, w tym samym stopniu, co oni skazany na kompromitującą „niższość”. Sednem tej sytuacji jest fakt, że oba wrogie żywioły są równie niewydarzone. Zupełnie jak u Gombrowicza, gdzie „wzniosły” Syfon, rzekomo stojący na straży „zasad” i „ideałów” (Krytykant jest dla mnie takim pseudo-Syfonem), stanowi zwierciadlane odbicie „plugawego” Miętusa (tę rolę odgrywają Krasnale) - obaj zaś są lustrzanymi bliźniakami w niedojrzałości.

Podobnie zresztą wyglądają relacje między Krytykantem i „odrzuconymi”. Polską (i światową) instytucję sztuki, którą ON afirmuje z naiwnym brakiem sceptycyzmu, ONI kontestują z równie dziecinną i fundowaną na przesądach nieufnością.

Zmagania tych wrogich, a zarazem bratnich żywiołów były w minionym roku arcykomiczne. „Komedia” ta jednak była też smutna – zwłaszcza, kiedy Krytykant monologował lub prezentował wzniosłe milczenie. Trudno wszak było nie wzdychać ze smutkiem (a także z zażenowaniem i żalem), widząc jak inteligentny i (wydawałoby się) otwarty na polemikę krytyk usztywnia się w aroganckim milczeniu lub wykonuje puste retoryczne gesty, miotając się między świętoszkowatym oburzeniem i niekonsekwentną cenzurą. Również to, co zrobił Banasiak na samym końcu – to zatrzaśnięcie drzwi przed „natrę(ctw)ami” – głęboko mnie zasmuciło. Zawsze bowiem robi mi się smutno, gdy człowiek mający wybitny potencjał (a za takiego „wroga” uznawałem Jakuba Banasiaka) nie jest w stanie właściwie rozpoznać i ocenić sytuacji – gdy zakłamuje ją przy użyciu pseudomoralności, redukując pierwszorzędny problem do drugorzędnych kwestii. Bo przecież w odniesieniu do twardego meritum, drugorzędne (co nie znaczy, że zupełnie nieważne) jest to, czy ktoś kogoś obrzuca inwektywami (np. czy Krasnale „plują w twarz” i „lżą” Krytykanta), czy Bezan jest oszczercą i frustratem, oraz czy jego krytyka żywi się resentymentem. Drugorzędne jest także to, czy ów Bezan ma „dowody” (czy też ich nie ma) na poparcie swoich paranoicznych tez.

Pierwszorzędnym natomiast problemem jest kwestia subiektywnego i obiektywnego WYKLUCZENIA oraz zagadnienie subiektywnych i obiektywnych utrudnień w INSTYTUCJONALNEJ PARTYCYPACJI. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że ciśnienie internetowej frustracji jest wynikiem nieracjonalnej, chaotycznej, wadliwie liberalnej (de facto – „dzikiej”), a przy tym strategicznie kompletnie nieprzemyślanej transformacji, której podlega nasza scena artystyczna. Są to kolosalne problemy, których nie da się zredukować do wymiaru prywatnych neurastenii paru niezdolnych i nieprzystosowanych internetowych pieniaczy-nieudaczników. Mamy wszak do czynienia z obiektywnym (i – co woła o pomstę do nieba – kolektywnie przemilczanym) schorzeniem instytucji, które w Polsce przybiera rozmiary katastrofalne (należałoby – i mówię to bez ironii - kwestię tego wykluczenia i tych trudności partycypacyjnych zbadać socjologicznie. To mógłby być wielki projekt i prawdziwe wyzwanie dla Żmijewskiego, gdyby artysta ten zdecydował się wyrwać z pseudolewicowego kokonu i zmierzyć z prawdziwym życiem swojej społeczności).

Wielkie problemy mają to do siebie, że są wielkimi szansami i – last but not least – wielkimi tematami. Niewybaczalnym błędem (kto wie, może nawet grzechem?) Banasiaka jest to, że w małostkowej przepychance z „odrzuconymi” i Krasnalami ten wielki temat zmarnował. A mógł dokonać rzeczy niebagatelnej – mógł zacząć poważną dyskusję na temat władzy w polskiej sztuce (czy istnieje, jak działa, czy jest przyjazna czy opresyjna, konstruktywna czy destrukcyjna?), hierarchii (kto, gdzie i na jakich zasadach ją buduje, w jaki sposób się ją legitymizuje?) partycypacji (kto, gdzie i na jakich zasadach uczestniczy, kto powinien uczestnictwo reglamentować – instytucja lub jakaś część instytucji – czy tylko krytycy, czy też krytycy i kuratorzy? A może sami artyści? A może wolny rynek?) i wykluczenia (na ile to wykluczenie jest zjawiskiem obiektywnym, a na ile lokuje się w kolektywnej i jednostkowej subiektywności? Jak stworzyć „geografię” wykluczenia? Jak z nim walczyć? ).

To tematy, z którymi w polskiej instytucji sztuki jak dotąd nikt nie zmierzył się kompleksowo, systematycznie i strategicznie. Banasiak miał po temu okazję. Stworzyła mu ją i niemal wepchnęła do gardła sama rzeczywistość. Banasiak ją jednak zlekceważył. Czyżby do tego stopnia był on rzeczywistością „zmęczony”? Jeśli tak, to może powinien przejść na wcześniejszą emeryturę? Jestem pewien, że Krasnali wraz z „odrzuconymi” jest tylu, że byliby wstanie zafundować Krytykantowi całkiem pokaźną pomostówkę…

Podsumowując sytuację Krytykanta w roku ubiegłym i określając jego widmowy status, powiedziałbym, że wciąż – z wyboru – należy on do widm „spajających”. Paradoksalnie jednak, dialektyczny charakter Krytykanta sprawił, że w 2008 odgrywał on (bynajmniej nie z własnej woli) rolę tuby wzmacniającej coraz głośniejsze mamrotanie i chrobotanie chtonicznych i gnomicznych widm „rozkruszających”. Zorientowawszy się jednak w czym rzecz, zatkał (sobie) uszy i wyłączył (innym) wzmacniacze. Według mnie była to (auto)kompromitacja roku.


2. Widmo "gnomiczności" – Krasnale

O Krasnalach powiedziano i napisano w mijającym roku aż za wiele. Nie chciałbym więc nad miarę czernić papieru w tej sprawie. Wybaczcie zatem, że nie będę rekapitulował tego, co napisali Iza Kowalczyk, Piotr Bernatowicz i Jakub Banasiak oraz tego, co w tej materii mieli do powiedzenia internauci (anonimowi oraz – jak choćby Wojciech Kozłowski -występujący z otwartą przyłbicą).

Dość powiedzieć, że jest to problem wielowymiarowy i wściekle skomplikowany. Skomplikowany na tyle, że w pewnych kwestiach zgodzić się muszę z moimi tradycyjnymi oponentami. Tak więc zgadzam się np. z Wojciechem Kozłowskim, że Krasnale nawiązują do najbardziej prymitywnych tradycji karykatury politycznej, i że blisko im do Kukryniksów. Zarazem jednak powiedzieć muszę, iż od Kukryniksów dzielą ich lata świetlne – przede wszystkim dlatego, że Krasnale nie są satyrycznym ramieniem żadnej partii i nie mają wsparcia ze strony władz. Przeciwnie – ich działania próbują władzę kontestować. Co ciekawe, ta „kontestacja” (opatruję to pojęcie cudzysłowem ponieważ nie jestem pewien, czy jest to faktyczna kontestacja czy tylko próba przywdziania kontestatorskiej szaty w celach arywistycznych) przybiera formę pamfletu. Ich prace (a przynajmniej te z nich, które wywołują najwięcej emocji) to wizualne pamflety. Dodajmy – pamflety na wskroś „ludowe”.

„Ludowość” Krasnali spokrewniona jest z ich populizmem. W tej kwestii zgadzam się z Krytykantem, zastrzegając zarazem, że ów populizm nie drażni mnie wtedy, gdy Krasnale próbują zalać sadła za skórę „możnym”, lecz wtedy, gdy grają na czułej strunie w sercu ludu (aukcje charytatywne, 300 mil do nieba, załzawione oczko molestowanej Rumunki – to gesty i prace zdecydowanie chybione).

Zgodziłbym się z Banasiakiem także i w sprawie wtórności the Krasnals wobec the Stuckists. To chyba jedna z największych słabości naszych łobuzów – swoją tożsamość zbudowali (świadomie czy bezwiednie – to w tym przypadku nie ma znaczenia) w ramach formatu stworzonego i sprawdzonego gdzie indziej. Importowane formaty to jednak generalnie przypadłość polskiej sztuki (i szołbiznesu, do którego ta sztuka coraz bardziej się upodabnia). Skoro Sasnal jest – mutatis mutandis - polskim Tuymansem (co dość obrazowo pokazała wystawa tego ostatniego w Zachęcie), to Krasnale mogą być do - pewnego przynajmniej stopnia - polskimi Stuckistami (inna sprawa, czy taki status ich satysfakcjonuje?).

Skłonny byłbym również przyznać, że Krasnal zrzucający błazeńską czapkę i nakładający maskę powagi prezentuje się dosyć mizernie („poważne” obrazy ilustrujące materiał pt. „Kontestacja” w „Arteonie” faktycznie wyglądały jak nader słabiutki Sasnal). Generalnie, za całkowite nieporozumienie uważam opinie, według których Krasnale mają znakomity warsztat malarski i pod tym względem biją na głowę Sasnala (mizerię Krasnali w tej materii można by przeanalizować choćby na podstawie ich najbardziej znanego obrazu, czyli owych nieszczęsnych 300 mil do nieba, które miały być, zdaniem ludu, dowodem na wyższość the Krasnals wobec Tuymansa-Richtera-Van-Gogha z Tarnowa).

Podsumowując ten problem, powiedziałbym nawet, że Krasnale malują wyjątkowo słabo (a w najlepszym wypadku - jak utrzymuje Banasiak - poprawnie). Nie o to jednak chodzi – tzw. wartości malarskie to w omawianym przypadku kwestia drugorzędna. Rzecz raczej w tym, że celem krytyki (lub para-krytyki), jaką próbują uprawiać Krasnale nie jest produkcja „dobrych” obrazów. Obrazy mogą być „złe” i „słabe” – ważne, żeby trafiały w czułe miejsca prominentów. Biorąc pod uwagę temperaturę świętoszkowatych reakcji, Krasnalom udaje się to bez pudła. To czyni ich bardziej krytykami niż artystami – dzięki temu pozwalają sobie na luksus miernej formy i malują „słabe” obrazy, a mimo to są nad wyraz skuteczni. I właśnie skuteczność - a nie tzw. „jakość” - jest probierzem ich wartości. Artysta-który-jest-bardziej-krytykiem-niż-artystą może się bowiem nie podobać, musi być jednak skuteczny. A to znaczy, że jeśli nie jest w stanie zmienić swojego przeciwnika, to powinien przynajmniej obnażyć jego słabości – wytrącić go z równowagi i zmusić do kompromitujących gestów.

Dowody skuteczności Krasnalsów są w tym zakresie spektakularne. Pierwszy to akcja z „Christie’s” (ośmieszająca dom aukcyjny wycena pseudo-Sasnala na absurdalna sumę 70 000 euro), drugi – „performens” na biennale w Berlinie obnażający beznadziejną arogancję i pożałowania godne sztywniactwo organizatorów (ochroniarz z rottweilerem w parku rzeźby to „skutek” co się zowie!).

To dwa wymierne i niepodważalne sukcesy Krasnali w ubiegłym roku. Do tego dodałbym coś jeszcze – jedną wprawdzie, ale niebagatelną zasługę. Zasługą Krasnali jest to, że są oni pierwszym od przeszło dziesięciu lat zjawiskiem na polskiej scenie, które poczęło się z ducha „kontestacji” (prawda, że problematycznej, podejrzanej, pokracznej i prymitywnej, ale jednak – kontestacji). To zasługa niemała – oto po całej dekadzie kunktatorstwa i minoderii pojawiają się młodzi artyści, którzy nie aspirują do roli pupilków i nie czekają na pieszczoty, lecz przeciwnie – wyprowadzają (często zaskakująco celne) ciosy. To mnie podnosi na duchu – pozwala bowiem przypuszczać, że po nich przyjdą też inni – miejmy nadzieję, że bardziej inteligentni, bardziej oczytani, mocniejsi formalnie, bardziej złośliwi i nieprzejednani (Krasnale zresztą są młodzi i początkujący, wszystko zatem przed nimi i nie wolno odmawiać im prawa do samoulepszeń i coraz radykalniejszych automodyfikacji).

Podsumowując specyfikę the Krasnals, zwróciłbym uwagę na to, co w znanych mi tekstach krytycznych zostało całkowicie pominięte. Chodzi mianowicie o dialektyczność Krasnali, polegającą na ich radykalnej NEGATYWNOŚCI, która z kolei nierozerwalnie wiąże się z "gnomicznością". "Gnomiczność" ta (tożsama z groteskową pokracznością i prymitywizmem) jest par excellence dialektyczna ponieważ stanowi ZAPRZECZENIE wszystkiego, czym chciałaby dzisiaj być polska sztuka (fakt, iż owa "gnomiczność" jest zaprzeczeniem w dużym stopniu bezwiednym w niczym nie umniejsza jej dialektyczności).

Sztuka ta pragnie być up-to-date i up-to market. Jest to sztuka aspirująca do wyżyn po/nowoczesnej rafinady w ekstra-sprytnej wersji de luxe i ultra-posh. Krasnale w tym kontekście stanowią naturalną antytezę tych aspiracji – są pokraczni, nieudolni, naiwni, kartoflowaci, nieudaczni, prymitywni, wulgarni, jołopowaci i nieobyci. Słowem – uosabiają wszystkie te cechy, których tu i teraz neurotycznie wypierają się polscy artyści.

Krasnale są dialektycznie negatywni także dlatego, że nie stanowią jakiejkolwiek „autonomicznej” wartości "artystycznej". Bez wątpienia są tylko wynikiem przesunięć w strukturze rodzimej instytucji sztuki – na tym jednak polega aktualna doniosłość ich roli (która być może za chwilę się zdezaktualizuje i przestanie być doniosła). Uosabiają bowiem wstydliwy (a w pewnych momentach – destabilizujący) ruch "perystaltyczny" w niższych partiach instytucji. Albo inaczej – Krasnale to wybuchowy gaz w instytucjonalnej okrężnicy. Koszarowo rzecz ujmując – to wielki, kompromitujący pierd, który jest naturalnym efektem zbiorowego nadęcia. To jakby chwila prawdy, w którym instytucja uświadamia sobie, że posiada coś takiego, jak trzewia, i że te trzewia wyglądają oraz pracują w taki, a nie inny sposób. Bez wątpienia fakt, że to pierdnięcie pojawia się w chwili, gdy na polskiej scenie rośnie zapotrzebowanie na salonową elegancję, może być kłopotliwy dla różnego rodzaju kulturalnych ciotek (Krytykancie, bacz byś nam się nie zmienił w takową ciotkę!).

Cóż jednak robić, skoro taka jest właśnie dynamika rzeczywistości? Biorąc pod uwagę tę rzeczywistość, trzeba pojednać się (dialektycznie) z własnym brzuchem - z tą niezbywalną „niższością”, którą należy zintegrować i wkomponować w dojrzalszą, pełniejszą (nie tak spastyczną i usztywnioną) całość. Nade wszystko zaś - nie nadymać się ponad miarę. I nie wymagać, by wybuchowy gaz był spoiwem.

Jak widać, Krasnale nie należą bynajmniej do widm „spajających”. Przeciwnie – to siły „rozkruszające” jelitowe złogi, rozładowujące trzewne napięcia, a tym samym - udrożniające branżowe wnętrzności.


3. Widmo „frustracji”

Nie wdając się w drobiazgowe analizy, chciałbym złożyć wyrazy uznania Piotrowi Bernatowiczowi za to, że w swoim felietonie wywlókł z filisterskich ciemności na światło dzienne widmo „frustracji” i publicznie przebił osinowym kołkiem tego retorycznego upiora. Czas był po temu najwyższy, zjawa ta bowiem od wielu lat wysługiwała się wszelkiej maści Rastrowo-Fundacyjnym klakierom, którzy każdemu, kto ośmielał się krytykować status quo przypinali ośle uszy „frustrata” (z klakierskiego punktu widzenia niezadowoleni mogą być tylko nieudacznicy i beztalencia). Po tekście Bernatowicza „frustrat” przestał być stygmatyzującym epitetem i przekształcił się w miano nieomal zaszczytne.


4. Widmo paranoi

Internauta o pseudonimie Bezan to chyba najbardziej osławiony z „odrzuconych”. To właśnie on obudził w Krytykancie cenzorską bestię i sprawił, że nasz dziarski „palacz mostów” zaryglował się na amen w swoim refugium, anulując opcję komentowania („na poważnie i na ostro”) swoich wiekopomnych tekstów.

Bezan to postać intrygująca i wielowymiarowa. Z jednej strony imponuje znajomością rynku, celnie punktując wtórność rodzimych artystów i tropiąc kłopotliwe dla nich analogie ze starszymi braćmi z zachodu, z drugiej zaś – bawi, tumani i przestrasza paranoicznymi zgoła teoriami, w których wszystkie (diabelskie) drogi prowadzą do wszechmocnej i złowrogiej fundacji Frieze.

Jak trzeźwo zauważył Krytykant, wobec braku deklaracji ze strony tejże fundacji, weryfikacja intencji jej członków nie jest bynajmniej – wbrew sugestiom (czy też insynuacjom) Bezana – zadaniem łatwym. Zwłaszcza, że nie dysponujemy odpowiednią aparaturą dedukcyjno-diagnostyczną, która by owe intencje nieomylnie i precyzyjnie odczytywała z zachowań, gestów i poczynań Friezerów.

Ta (zdawałoby się fundamentalna) trudność nie jest jednak przeszkodą dla Bezana, obstającego z uporem przy hipotezie piętrowego spisku. Można oczywiście ironizować na ten temat bez końca, nie zmienia to jednak faktu, że paranoja Bezana wskazuje na obecność głębszego, szerszego i znacznie poważniejszego – bo obiektywnego - problemu. Jest ona skutkiem wyjątkowo szkodliwej nieprzejrzystości zasad, według których współczesna instytucja sztuki buduje hierarchie prestiżowe i finansowe. Brak jasnych i stabilnych kryteriów oceny oraz partycypacji sprawia, że pozycje artystów w hierarchii są chwiejną wypadkową kapryśnie krzyżujących się układów sił, koniunktur i mód. Zamiast przejrzystej, racjonalnej i wydolnej struktury mamy mętny rynek, na którym sztuka ma coraz bardziej (a nie coraz mniej) spekulacyjny charakter.

Tego stanu rzeczy nie zmienią niestety pobożne życzenia Krytykanta, który uosabia analogiczny do Bezana (chociaż zwrócony w przeciwnym kierunku) typ naiwności. O ile bowiem Bezan jest paranoicznie uwikłany w swych podejrzeniach, że prestiż i pieniądze są wyłącznie skutkiem korupcyjnych machinacji, o tyle Krytykant odznacza się prostoduszną łatwowiernością, która każe mu żywić rozczulające złudzenie, że ceny są niczym więcej, jak tylko „skutkiem, nie zaś przyczyną artystycznej jakości” [Por. Restauracja (reminiscencje bytomskie]).


5. Widmo „surrealizmu”

Za granicami zaczynają dymić wulkany. Kaukaz płonie i drży w uścisku rosyjskiego niedźwiedzia. Budzą się i rosną w siłę chiński tygrys oraz hinduski słoń.

Polskich malarzy to jednak nie obchodzi. Teatr historii ich dzisiaj nie bawi. Oni są przecież „zmęczeni rzeczywistością”. Zatykają więc uszy, żeby nie słyszeć ryku tytanów i zamykają oczy, by spać w kojących objęciach koniunktury na filisterski eskapizm. Mami ich (mile widziane w Miami) widmo „surrealizmu”.

O tym, czym jest w swej istocie (oraz czym mogłoby być) „surrealizujące” malarstwo, pisałem dość obszernie pół roku temu w tekście Krytyka fantazmatyczna. Niedokończona rewolta romantyczno-surrealistyczna. Zamiast więc wracać do tej problematyki, przytoczę tylko dwa cytaty, jakie skojarzyły mi się z aktualnie obowiązującym modelem sztuki „naturalnej”, „intuicyjnej”, „irracjonalnej”, „naiwnej” i „dziecinnej”, która w pracowitym milczeniu pielęgnuje (i promuje) „nadrealne” ogrody dla „zmęczonych rzeczywistością” krytyków oraz kolekcjonerów. Nie muszę chyba podkreślać, że te cytaty przywołuję na pohybel tej sztuce i ku pognębieniu „surrealizujących” serc:

„Malarze? Przecież to są na ogół małe dzieci, które wprawdzie «pracują w sztuce», ale którym nigdy do głowy nie przyszło sprawdzić, jaki jest związek tejże sztuki z Rzeczywistością” (W. Gombrowicz).

„Błagam pana, zaklinam, powiedz, w jakim salonie, w jakiej kawiarni, na jakim przyjęciu w wielkim świecie czy w gronie przyjaciół słyszałeś, aby rozpieszczone dziecko powiedziało zdanie dowcipne, głębokie, które budzi zadumę lub zmusza do myślenia. (…) Dzisiaj artysta (…) jest po prostu rozpieszczonym dzieckiem. Jeśli takie zdanie padło, niekoniecznie musiał je powiedzieć polityk czy filozof; usłyszysz je z ust człowieka o dziwnym zawodzie: myśliwego, marynarza, wypychacza ptaków; nigdy z ust artysty” (Ch. Baudelaire).