sobota, 12 października 2013

IREDYŃSKI. LUMPENLITERATURA I KRYPTOTEOLOGIA



1.
W zeszłym roku Antoni Libera, w rozmowie z Krzysztofem Lubczyńskim, poddał ostrej krytyce naturę współczesnego rynku wydawniczego. Zwrócił przy tym uwagę na istotny problem ― na ścisłą korelację między barbaryzującą dynamiką przemysłu literackiego a tendencjami samej literatury. Na pytanie, dlaczego polska literatura ucieka od intelektualizmu, pogrążając się w świecie „prymitywu, patologii i przeciętności”, Libera formułuje jednoznaczną odpowiedź. Zacytujmy ją in extenso:

„Dawniej relacja między artystą a odbiorcą była taka, że to artysta «prostował ścieżki», wyznaczał miary i cele, podciągał do swojego poziomu, a przynajmniej wzywał, aby w ślad za nim aspirować do wyższych, trudniejszych przeżyć. Teraz jest odwrotnie: odbiorca płaci, więc wymaga, a twórca dostosowuje się do tych wymagań. Oczywiście nie musiałoby tak być lub zależność ta byłaby przynajmniej słabsza, gdyby twórca otrzymywał wsparcie ze strony opiniotwórczych instytucji nie podlegających komercji, swoiście temperujących i moderujących rynek, i stojących na straży idei i wartości uniwersalnych, leżących u podstaw wszelkiej cywilizacji. Rzecz w tym, że takich instytucji jest coraz mniej. Na Zachodzie ― głównie w kulturze anglosaskiej, niemieckojęzycznej, francuskiej i włoskiej ― takie gremia (nieraz w zdeformowanej postaci koterii) jakoś jeszcze istnieją i funkcjonują, odgrywając rolę w zachowaniu jakiej takiej równowagi. W kulturze polskiej natomiast ― niestabilnej i pełnej kompleksów ― prawie całkowicie zanikły. Instytucje państwowe są spolityzowane i promują głównie jedną, «postmodernistyczną» opcję, a szeroko pojęte media albo basują żądnej sensacji «ulicy», albo również poddają się dyktatowi politycznej poprawności i prowadzą walkę o rząd dusz, w której nie chodzi w ogóle o sztukę, tylko o władzę i rozdawanie łask. Szczególnie jaskrawie widać to w polityce kulturalnej koncernu «Gazety Wyborczej», która jest głównym promotorem takiej literatury, o której pan wspomniał, czyli literatury pospolitości, degradacji i dewiacji. Koncern «Wyborczej» popada przy tym w rażącą sprzeczność, bo jednocześnie ― z powodów snobistyczno-prestiżowych ― z nabożeństwem odnosi się do takich postaci jak Gombrowicz, Miłosz, Szymborska, Kołakowski czy Barańczak. Warto zapytać: cóż plejada lansowanych przez Nagrodę Nike «młodych gniewnych», że tak eufemistycznie nazwę tę grupę, ma wspólnego z tamtymi naprawdę wybitnymi pisarzami, kultywującymi formę i myśl? Paradoks polega na tym, że «Gazeta Wyborcza» określa się jako środowisko «postępowe», walczące z polskim ciemnogrodem i zacofaniem, środowisko mające na celu przezwyciężenie polskich słabości, kompleksów i przywar. W rzeczywistości utrwala ona ― potępiany przez nią samą! ― syndrom Polski jako «papugi narodów». Zamiast kosmopolityzmu mamy tam typową «cudzoziemszczyznę», wyszydzoną przez Fredrę już blisko 200 lat temu; zamiast prawdziwego nowatorstwa mamy tam pozerstwo na nowoczesność à la Młodziakowie, ośmieszone z kolei przez Gombrowicza w Ferdydurke; zamiast wychodzenia z niedojrzałości i płycizny intelektualnej, piętnowanej przez Witkacego w Niemytych duszach i Brzozowskiego w Legendzie Młodej Polski, mamy żenujące duchowe nuworyszostwo. 
Pyta pan, skąd ta fascynacja «parobkiem», skąd to płaszczenie się przed lumpem i knajakiem, skąd to hołdowanie filozofii «im głupiej, tym mądrzej». Ano między innymi stąd.” (Idę i staram się być wierny. Antoni Libera rozmawia z Krzysztofem Lubczyńskim)

Pomijając konserwatywny resentyment, jakim podszyta jest niechęć Libery do „postmodernizmu” i „politycznej poprawności”, oraz atak (zaledwie częściowo trafny) na „koncern Wyborczej”, warto zwrócić uwagę na istotę rzeczy. Jest nią antyintelektualizm, prymitywizm oraz wtórne barbarzyństwo trapiące polską literaturę, a szerzej: wyobraźnię zbiorową.

Dodajmy ― trapiące nie od dzisiaj. Nie ma tu miejsca, by analizować całą historię problemu (który nie pojawił się wraz z „postmodernizmem”, lecz był obecny w horyzoncie polskiej nowoczesności już od czasów romantyzmu). Wystarczy przypomnieć jedną z ostatnich odsłon tej historii ― odsłonę peerelowską.


2.
Jest rok 1965. Sławomir Mrożek czyta opowiadanie Wycieczka: Auschwitz–Birkenau Andrzeja Brychta; czołowego „chuligana” prozy polskiej lat 60. Lektura tej noweli szokuje Mrożka, a sam Brycht ― postrzegany jako personifikacja szerszego fenomenu społecznego ― przeraża. Ten utwór „wpisuje się konsekwentnie w pewien wzór ― pisze autor Tanga w liście do Jana Błońskiego ― rysujący mi się już od dawna, wzór najnowszej literatury polskiej, nie tylko od strony autorów, ale także, poprzez odbiorców, literatury jako zadziwiającego mnie zjawiska socjalnego, politycznego, narodowego (…) Z tym, że Brycht jest jak ów akord, który nadaje całości ostateczny kształt, zwiera poprzednie zarysy i ukazuje całość kompozycji” (Jan Błoński, Sławomir Mrożek. Listy 1963–1996, Kraków 2004, s. 250).

Co jest ową całością? Mrożek zdaje się sugerować, że wizja świata zdeformowana przez prymitywną strukturę barbarzyńskiej literatury. Co ważne, barbarzyństwo nie przybiera wyłącznie postaci „knajackiej”, lecz występuje także w „inteligenckiej” masce ― w mrożkowy wzór wpisuje się bowiem nie tylko Brycht, lecz także Andrzejewski, Żuławski, Konwicki, Kazimierz Brandys… (ibid.) Paradygmatem tego wzoru jest zawsze nihilizm, w tym przypadku ― „socjalistyczny” (ibid., s. 253).  To właśnie on odpowiada za uruchomienie wyjątkowo groźnego procesu. Ten proces to „sfaszyzowanie kraju” (ibid.), polegające m.in. na dominacji skrajnie prymitywnych modeli hermeneutycznych. Jeden z nich jest wyraźnie obecny w (lumpen)literaturze Brychta. Wulgaryzuje ona doświadczenie Holokaustu, czyniąc je uproszczonym korelatem (lumpen)świadomości promowanej przez komunistyczny przemysł kulturalny. Przy czym ― co trzeba jeszcze raz podkreślić ― wulgaryzacja okazuje się nie tylko domeną „chuliganów”, lecz także „inteligentów” (w jednym z cytowanych listów Błoński zarzuca Różewiczowi, że jego ostatnie „rzeczy” są „wulgarne i głupie” [ibid., s. 257]).

Oczywiście, nihilistyczna „faszyzacja” to nie tylko problem lokalny. Zdaniem Błońskiego „Polska, ani nawet cały obóz, nie jest sama dotknięta nihilizmem i jego pochodną ― tendencjami faszystowskimi” (ibid., s. 260/261). Problem ma wszak charakter globalny. I wynika z samej istoty nowoczesnej rzeczywistości, mnożącej poznawcze i polityczne komplikacje. Uciekając przed konfrontacją z nimi, człowiek nowoczesny wpada w pułapkę nihilizującej symplifikacji. „Możliwe więc ― twierdzi Błoński ― że w końcu ludzkość, zmęczona i zniecierpliwiona, (…) samobójstwem umknie przed komplikacją. Tymczasem ― w każdym razie ― bardzo lubi mężów opatrznościowych, myśli przebrzmiałe i prostackie, systemy, jeśli tylko można, bezmózgie” (ibid., s. 261/262).


3.
W powyższym kontekście pojawia się, a raczej marginalnie miga, sylwetka Iredyńskiego.  

Ireneusz Iredyński, jeden z czołowych „nihilistów” PRL-u (swego czasu odsądzony od czci i wiary przez samego Gomułkę), doskonale pasuje lumpenliterackiego wzoru. „Teraz niestety hordy baranów przeważają ― zauważa Błoński ― co pośrednio sprawia, że utrwalają się (…) albo stereotypy staromodne, pimkowe, albo nihilistyczny stosunek do kultury i tradycji. Zwróć uwagę, że gdyby Ferdydurke zostało dziś napisane, rolę Miętusa pełniłby «nowoczesny» chuligan-nihilista, Ireneusz skarykaturowany” (ibid., s. 233). Co ciekawe, Iredyński jawi się Błońskiemu nie tylko jako nowy Miętus, lecz także jako jeden z wariantów zakodowanych w paradygmacie Brychta. Streszczając rozterki brychtowskiego „nihilisty”, ukazane w noweli Wycieczka: Auschwitz–Birkenau, Błoński przywołuje postać Iredyńskiego jako swoiste memento: „Bohater trafia na rozumną dziewczynkę, która go utrzymuje, i zaspokaja ją (…). Potrzeba mu jednak wyższego usprawiedliwienia dla tej decyzji życiowej, musi mieć nowe alibi, tym razem ideologiczne. Dlatego Brycht posyła go do Oświęcimia. Tam przeżywa obóz głębiej od kolegów (…), tak głęboko, że nie może wytrzymać w sztucznej atmosferze filmu i literatury: wraca do Warszawy i zanurza się (…) w otchłań rozpusty (…). Lecz powrót do dawnego życia nie zaspokaja go: rżnąc swoją dziwkę, rozpamiętuje Oświęcim (fragment nie tylko niesmaczny, ale głęboko kompromitujący całą polską spekulację na męczeństwie, z czego autor najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy). Znowu kusi go życie hulaszcze, lecz (…) mówiąc zwyczajnie, postanowił wyporządnieć, aby być godnym zarówno Oświęcimia, jak i swojej dziewczynki. Z Iredyńskiego przekształcił się w pracowitego Brandysa (…). Natus est Conradus i z czystym sumieniem lezie do literackiej stołówki” ― szydzi Błoński (ibid., s. 264). A potem konkluduje: „Opowiadanie jest dla mnie nieustannym konstruowaniem kolejnych alibi. Jeśli byłem pijak i łobuz, to z winy Niemców i Oświęcimia; jeśli wracam na dobrą ścieżkę, to nie dlatego, że potrzeba mi spokoju, opieki i pieniędzy, ale dlatego, by być godnym męczenników. (…) Głupota tego wszystkiego jest taka, że opadają ręce” (ibid.).

W tak skonstruowanej diagnozie „nihilizm” jest aspektem zakłamanej podmiotowości, bezmyślnie manipulującej martyrologicznymi kliszami po to, by zamaskować swoje niskie pobudki (np. konsumpcyjną seksualność lub filisterską potrzebę „spokoju, opieki i pieniędzy”). W takim układzie figura o kryptonimie „Iredyński” ucieleśnia ten rodzaj „głupoty”, która nie uświadamia sobie, że buntowniczość „chuligańskich” gestów jest pozorna, rzekomy bunt bowiem okazuje się pierwszym etapem drogi wiodącej podmiot w sferę zniewolenia, tzn. tam, gdzie rządzą stereotypy (Oświęcim, męczeństwo narodowe itd.) uświęcone przez represyjne państwo. To zresztą klasyczny mechanizm: tak, jak dyktatury manipulują lumpenproletariatem, tak nowoczesność wykorzystuje lumpenliteraturę. Tu można wrócić do figury forsowanej przez Liberę. Literatura „płaszcząca się przed lumpem” to wymowny znak bezmyślności i bezwoli paraliżujących jednostkę w kontakcie z archetypami władzy. Drugorzędne znaczenie mają przy tym miejsca i czasy. Fakt, iż dany archetyp (lub fetysz) objawia swój wpływ w horyzoncie „realnego socjalizmu” albo w „realiach wolnego rynku”, wydaje się mało istotny. Ostatecznie liczy się efekt końcowy (zawsze i wszędzie ten sam), tzn. poznawczy i polityczny niedowład krytycznej refleksji.


4.
Czy literatura Iredyńskiego wynika z takiego niedowładu?

Czytam ostatnio tego pisarza zachłannie ― zwłaszcza Dziewięć wieczorów teatralnych (Kraków 1986) ― z ambiwalencją, jakiej często doświadczam w kontakcie ze sztuką z gruntu mi obcą, drażniącą, a zarazem fascynującą swoją obcością. Ależ niedobre są te dramaty! Źle napisane, koślawo skonstruowane, pełne mechanicznych gestów, uproszczeń, truizmów. Dziewięć wieczorów… potraktować można jak swoistą antologię grzechów głównych polskiej literatury. Pierwszy z nich to intelektualna płycizna, drugi ― uległość wobec ducha epoki. Literatura popełniająca te grzechy reprodukuje dyżurne tematy, forsuje sztampowe diagnozy, będące wypadkową potocznych mniemań, zwulgaryzowanej wiedzy naukowej oraz zamówień formułowanych przez przemysł kulturalny i administrację państwową. Oprócz przewinień powyższych Iredyński ma na sumieniu też inne. Należą do nich: mechaniczne pobudzanie emocjonalnego dygotu bohaterów i czytelników, bezrefleksyjne kondensowanie beznadziei (wszystko zawsze kończy się źle, wszyscy obowiązkowo kończą tragicznie), kumulowanie prostackiego brutalizmu (w świecie przedstawionym trwa nieustanny gwałt fizyczny i psychiczny: autor chłoszcze ludzi penisami po twarzach [Głosy umarłych], chlasta mojkami po oczach [Ofiara w bóstwo przemieniona], miażdży jądra [Sama słodycz], rozpruwa prącia wiertłami dentystycznymi [Głosy umarłych], krzyżuje protagonistów [Kreacja], karmi ich własnymi przyrodzeniami [Terroryści], zmusza do koprofagii [Ołtarz wzniesiony sobie]). Do tego dochodzą maczystowskie schematy i replikacja mizoginicznych klisz [kobiety to fałszywe kurwy i śmiertelnie groźne manipulantki] [Żegnaj, Judaszu, Jasełka ― moderne, Sama słodycz, Trzecia pierś, Kreacja, Ofiara w bóstwo przemieniona)… Uff… Można jeszcze poszerzyć listę win? Zapewne, ale już na podstawie tych wymienionych łatwo dałoby się Iredyńskiego skreślić i zostawić w lamusie, w jakim tkwi od trzydziestu lat. A jednak… 


5.
A jednak nie pójdzie to łatwo. Iredyński bowiem wciąż niepokoi, wciąż zasługuje na uwagę. Dzieje się tak z trzech powodów.

Po pierwsze, to przecież nasz brat w fundamentalnej niedoli. Jego lumpenliteratura ― schematyczna, wulgarnie manipulująca czytelnikiem i prostodusznie podatna na manipulacje (intelektualne, polityczne) ― jest starszą siostrą naszej dzisiejszej literatury. Nasze powieści i sztuki są przecież tak samo histeryczne, tak samo głupie w swym brutalizmie, tak samo miotają się między politycznym młotem a rynkowym kowadłem (lub odwrotnie)… On i my znajdujemy się w sytuacji żałośnie podobnej. Jego dzieło wydaje się krzywym lustrem, w którym możemy zobaczyć samych siebie ― tu i teraz ― przeżywających los, jaki kiedyś, tam, stał się udziałem kogoś innego, pozornie obcego, kogoś, kto na pierwszy rzut oka nie ma już z nami nic wspólnego. Czy ta właściwa Iredyńskiemu lustrzaność ― to podobieństwo ciążącego na nim fatum do naszego własnego losu ― czy to wystarczy, by Iredyńskiego odkurzyć? Być może, choć niekoniecznie. Iredyński jawi się przecież jako zwierciadło bezwiedne, wręcz bezmyślne. Innymi słowy, uosabia on taką literaturę, która nigdy nie myślała o korespondencji z literaturą przyszłości ― nigdy świadomie nie formułowała żadnych wskazówek pod jej adresem. Czy mimo tej nieświadomości warto Iredyńskiego przypominać?

Warto, ponieważ ― po drugie ― przy całej „głupocie” (tej, jaką diagnozował Błoński) Iredyński bywa pisarzem zaskakująco przenikliwym. Świadczy o tym np. Manipulacja, minipowieść z 1975 roku. Bohater tej zgryźliwej satyry to polski rzeźbiarz Stefan Pękała, zaproszony na stypendium do Zurychu przez galerię, której właścicielem jest niejaki Müller. Pękała „artysta cyniczny i na pewno liberalny” (I. Iredyński, Manipulacja, Warszawa 1975, s. 30) wchodzi w zachodni art world, a jednocześnie nawiązuje kontakt z grupą młodych kontestatorów marzących o zniszczeniu kapitalizmu. Kontestatorzy mają dość hamletycznych dysput o rewolucji ― pożądają akcji. „Słowa, słowa, słowa ― mówi jeden z nich ― Pobożne życzenia. Ze słów nic nie wynika. Można pisać, że jest potrzebna rewolucja, można o tym mówić i wreszcie wszystko jest jak dawniej. System wpisał krytykę w siebie, jest mu nawet potrzebna… Boi się tylko czynów” (ibid.). Ta konstatacja ― dziś będąca tylko truizmem ― czterdzieści lat temu świadczyła o dużej przenikliwości. Jak bardzo Iredyński okazuje się przenikliwy, udowadnia punkt kulminacyjny Manipulacji. Oto Pękała, jak na artystę przystało, przystępuje do artystycznego czynu. Na wernisażu swojej wystawy w prestiżowym Kunsthausie aranżuje happening w stylu wiedeńskiego akcjonizmu. Krępuje gościom ręce, a potem obrzuca ich świńskimi jelitami wypełnionymi gównem. Wszystko po to, by zadekretować „koniec miłości z galerią Müllera” (ibid., s. 90). Ku zaskoczeniu buntownika miłość bynajmniej nie umiera. Wręcz odwrotnie „happening (jak to nazywały gazety) zadecydował o rozkwicie tej miłości; wszystkie dziełka Stefana Pękały zostały sprzedane” (ibid., s. 91). Klienci oraz krytycy są zachwyceni (jedną z najciekawszych partii całej książki okazuje się collage z recenzji prasowych. W tej kapitalnej parodii Iredyński ironizuje na temat nowoczesnego stosunku do barbaryzacji, udowadniając tym samym, że wcale nie jest takim "baranem", za jakiego uważał go Błoński). Słowem: sukces! I tylko jakiś „pan Wirth zapowiedział, że wystąpi na drogę sądową w związku z pogwałceniem jego nietykalności cielesnej podczas happeningu” (ibid., s. 93)… Jak widać, Manipulacja to świadectwo trzeźwości antidotum na rynkowy oraz rewolucyjny rausz. Każdy polski artysta powinien umieścić ją na liście lektur obowiązkowych. Również dlatego, że ta powiastka filozoficzna działa niczym deziluzyjne lustro nagle rozpoznajemy w nim samych siebie. Jak to? A tak przecież każdy z nas to Pękała, każdy śni swój sen o Kunsthausie. Z jedną wszelako różnicą: dziś nikt nie chciałby zdenerwować pana Wirtha. Przeciwnie… Wszyscy szepczemy: Heil Hauser und Wirth!

O ile wyżej wymienione powody każą Iredyńskiego przypominać (wszak w jego tekstach dźwięczy niejedno memento!) o tyle powód trzeci, najważniejszy, każe nam go ocalić. Mało tego ― każe nam myśleć o przywróceniu temu pisarzowi choćby cząstki dawnej świetności. O co chodzi? O wielką, niesłusznie zapomnianą zasługę autora Manipulacji. Polega ona na konsekwentnym tropieniu mechanizmów kryptoteologicznych w strukturze nowoczesności. To zresztą centralny temat (auto)krytycznego nihilizmu. Jak pisał Jünger (klasyk gatunku), „na skutek detronizacji najwyższych wartości wszystko i wszyscy zyskują możliwość kultowego naświetlenia i usensowienia rzeczywistości” (E. Jünger, Przez linię, przeł. W. Kunicki, w: idem, Węzeł gordyjski, Kraków 2013, s. 80). Ten zasadniczy fakt często umykał współczesnym Iredyńskiego. Co gorsza, wielu z nich właśnie w powrocie do kultowości szukało ratunku przed nędzą nihilizmu tak kapitalistycznego, jak komunistycznego (formułę „kultowego usensowienia” akceptowało wówczas wielu, skądinąd skrajnie odmiennych artystów ― np. Gombrowicz, Andrzejewski, Grotowski). Kultura kultywowała kult w ramach urynkowionej oraz zideologizowanej przestrzeni sztuki i polityki ― na wschodzie i na zachodzie (jednym z symboli tej afirmacji był Dionysus in 69 Richarda Schechnera). Iredyński natomiast bezbłędnie, bez afirmatywnych złudzeń, rozpoznawał sytuację i postulował radykalną krytykę podejrzeń wobec wszelkich form kultu, odsłaniając kryptoteologiczne podłoże otaczających go realiów. „Antybogowie zastępują bogów. Ceremoniał zastępowany jest przez antyceremoniał”. „Rytualizacja gwałtu to symptom naszych czasów. Rytualizujemy to, co powszechne” stwierdzał w Manipulacji (ibid., s. 92, 93). Analiza tej rytualizacji to bodaj najciekawszy aspekt teatru Iredyńskiego. Jego najważniejsze dramaty tworzą syntetyczny, a przy tym szczegółowy obraz kryptoteologii warunkującej naszą estetykę, erotykę i politykę. Iredyński w tej materii wolny od krytycznego niedowładu wciąż na nowo próbuje obnażyć rolę rytuału w procesie legitymizowania wspólnoty. Portretuje społeczność in statu nascendi oraz kluczowe momenty w jej rozwoju: typowanie kandydata na ofiarę cementującą strukturę zbiorowości (Trzecia pierś), deifikację męczennika, poszukiwanie kozła ofiarnego, kreowanie liturgii mitologizującej obalenie starej władzy i intronizację nowej (Ofiara w bóstwo przemieniona, Trzecia pierś, Sama słodycz), tworzenie zrębów kolektywnego mitu (Trzecia pierś), nawiązywanie erotycznej relacji z władzą (Głosy umarłych)… Działanie tych archetypowych mechanizmów ukazane jest zawsze w nowoczesnych dekoracjach: na zebraniu klubu feministek (Ofiara w bóstwo przemieniona), w sanatorium (Sama słodycz), w bukolicznej scenerii kontrkulturowej komuny (Trzecia pierś)… Z tych wszystkich sytuacji płynie istotny morał: człowiek nowoczesny wciąż konstruuje rytuały przemocy ― i upaja się nimi. W obliczu takiego zagrożenia „chuligańskie” deziluzje, jakie proponuje nam Iredyński, mają działanie trzeźwiące. Mają też walor brutalnej anamnezy ― przypominają, że i my, dzisiaj, w świecie późnej nowoczesności, ciągle jesteśmy podatni na czar kultu. Jeśli nie ulegamy mu tak ochoczo, jak figury z „jasełek” inscenizowanych przez autora Manipulacji, to tylko dlatego, że brak nam infantylnego entuzjazmu głodomorów. Jesteśmy konsumentami ― zblazowanymi i znudzonymi. Niełatwo nas wyrwać z apatii i zaprząc do liturgicznego korowodu. Nie dlatego jednak, że negujemy rytuał. O, nie ― nasza obojętność jest tylko inną formą gotowości. Czekamy po prostu na mocniejsze impulsy. A współczesna kryptoteologia wciąż ich dostarcza, wciąż próbuje je intensyfikować…

Iredyński nie pozwala o tym zapomnieć. Uzmysławia, że rzeczywistość to agregat nieustannie wytwarzający liturgiczne bodźce. Oto istota tej niedobrej, ale pobudzającej do myślenia (lumpen)literatury. Kto dziś mógłby ją przeredagować i zrewitalizować, oddając jej dialektyczną sprawiedliwość? Kto weźmie na klatę dramaty Iredyńskiego? Może Jan Klata powinien wygolić sobie krzyż na ciemieniu (jak bohater Manipulacji) i pod pseudonimem „Stefan Pękała” wystawić Trzecią pierś w Schauspielhaus w Zurychu? 


wtorek, 9 lipca 2013

IDZIEMY PRZEZ LINIĘ…



1.
W klasycznym eseju Przez linię (1950 r.) Ernst Jünger proponuje wciąż aktualną konceptualizację problemu nowoczesnego nihilizmu. Tytułowa „linia” to przestrzeń transformacji kulturowej, w obrębie której dotychczasowe „symbole wodzowskie” ulegają radykalnemu demontażowi.

Proces takiego demontażu skutkować musi globalną intensyfikacją jednostkowego oraz kolektywnego cierpienia. Istotę przechodzenia przez strefę „linii” wyjaśnić więc można przy pomocy cytatu z innego jüngerowskiego tekstu. Jest nim esej O bólu (1934 r.). Narracja tej rozprawy kończy się w chwili, gdy człowiek nowoczesny „na wzgórzach, na których wznoszą się zmurszałe krzyże i widnieją ruiny pałaców, zdaje się rozpoznawać ów niepokój, który zwykł poprzedzać pojawienie się nowych symboli wodzowskich” (E. Jünger, O bólu, przeł. J. Prokopiuk, w: „Literatura na świecie” nr 9 [182] 1986, s. 229).

Przekraczanie „linii” to zmierzanie ku nowych wartościom, współgrające z nieprzejednaną dekonstrukcją wartości starych (czy raczej: dotychczas wiodących). Te ostatnie są negatywnym punktem wyjścia dla nowoczesnego nihilisty: „zastany ład wydaje mu się jedynie podstawą lub przejściem do jakiegoś ładu przyszłości” (ibid.).


2.
W tym kontekście Przez linię jawi się jako osobliwe Auseinendersetzung z problemem nihilizmu. Jüngerowski dyskurs pełen jest trzeźwych diagnoz, zmąconych wszelako zaleceniami wiodącymi na manowce.

W klasie tych pierwszych znajduje się przytomna ocena konserwatyzmu, a ściślej ― jego nieskuteczności. „Postawa konserwatywna, godna szacunku, a niekiedy nawet podziwu u jej reprezentantów, nie jest w stanie okiełznać i ująć w karby narastającego [nihilistycznego ― TK] ruchu, co wydawało się jeszcze możliwe po pierwszej wojnie światowej” (E. Jünger, Przez linię, przeł. W. Kunicki, w: idem, Węzeł gordyjski, Kraków 2013, s. 84/85). Skąd wynika ta niemożliwość? Ze specyfiki „linii”, zasadniczo zmieniającej układ punktów orientacyjnych tworzących dotychczasowe konstelacje zagrożeń i ocaleń. W diametralnie zmienionym (późno-nowoczesnym) układzie „nie można już myśleć o ocaleniu z morza płomieni pojedynczego domu lub majątku” (ibid., s. 85). Na anihilację skazane są „twory istniejące wedle dawnych prawideł: niemożliwością jest ich przetrwanie, choćby [a może zwłaszcza gdyby ― TK] znajdowały się w Tybecie” (ibid.).

Wobec tak trzeźwej diagnozy szczególnie zaskakuje jedno z wyjątkowo chybionych zaleceń, wynikające z wyjątkowo szkodliwego złudzenia. Tym złudzeniem jest przekonanie o ocalającej roli kościoła w horyzoncie dwudziestowiecznej rzeźni. „Żyjemy w sytuacji nihilistycznego konfliktu, w którym nie tylko mądrzej, ale i godniej jest opowiedzieć się po stronie kościołów, a nie tych, którzy je atakują” ― zaleca Jünger (ibid., s. 87). Dlaczego? Albowiem to właśnie „Kościołowi zawdzięczać można fakt, że pośród wiwatujących mas nie doszło do otwartego kanibalizmu, do entuzjastycznego uwielbienia cielca. Ale niewiele brakowało; już w samych sztandarach przebłyskiwał i wciąż przebłyskuje blask kainitycznych świąt” (ibid.).

Ciekawe, czy w świadomości Jüngera ta konserwatywna iluzja ostała się w zderzeniu z rokiem 1994, gdy w Rwandzie kościół katolicki nie zapobiegł orgii „kainityzmu”, mało tego ― zrobił wiele, by ugruntować horyzont, w którym ta orgia wybuchła…


3.
W jednym należy Jüngerowi oddać sprawiedliwość. Jego esej z inspirującą przenikliwością wskazuje kwestię kluczową: charakterystyczną dla XX wieku niemożność przekroczenia horyzontu XIX wieku. „Rezerwy XIX stulecia nie uległy jeszcze całkowitemu zużyciu” ― konstatuje z ironią autor Robotnika, dorównując tym samym wnikliwością swojemu wielkiemu adwersarzowi, autorowi Pasaży.

Bez wątpienia my ― ludzie nowocześni ― od ponad dwustu już lat idziemy przez „linię” i ciągle jej nie przekroczyliśmy. Nasz nowoczesny nihilizm ― twórczy nihilizm ― wciąż nie uporał się z tyranią starych struktur wodzowskich: z wyzyskiem ekonomicznym i z uciskiem teologicznym. Przeciwnie ― dziś bardziej niż wczoraj doświadczamy naporu ze strony kapitalistycznej rekonkwisty i czarnosecinnej kontrreformacji. Nie poddajemy się jednak ― idziemy przez linię, przedzieramy się przez zasieki… Ale ciągle nie wykraczamy poza granice nowoczesności.