1.
Preferencje estetyczne Krytyka Fantazmatycznego (KF) często
ulegają dialektycznym przemianom. Obiekt niechęci lub nienawiści niejednokrotnie
staje się (w wyniku skomplikowanych, po części zagadkowych procesów) obiektem
miłosnej fascynacji (nawiasowo warto podkreślić, że transformacja odwrotna ―
miłość przekształcona w nienawiść ― niemalże się nie zdarza. KF właściwie nigdy
nie pała nienawiścią do byłego obiektu miłości. Fascynacja nie zamienia się w
niechęć, lecz co najwyżej w obojętność, równoznaczną z osłabieniem krytycznego
zainteresowania ― nie definitywnym jednak, ale przejściowym [choć periodycznie
nawracającym]).
2.
Tu osobiste wyznanie z dziedziny fascynacji filmowych. Otóż
od wczesnej młodości (a więc od pierwszej połowy lat 80., kiedy jako pryszczaty
wymoczek biegałem na seanse organizowane przez legendarny DKF w lubelskiej
Chatce Żaka) nie znosiłem Antonioniego. Na nerwy szczególnie działała mi jego słynna
trylogia ― kondensująca egzystencjalizm z żurnala: lakierowany, konwencjonalny,
podszyty banałem. Muza tego artysty musiała być chyba rzymianką z Przyjaciółek (Le Amiche) ― forsującą kreacje tanie, ale wyglądające drogo. W
efekcie powstawały filmy pozornie wysokobudżetowe pod względem artystycznym, dysponujące
wszelako nikłym kapitałem intelektualnym. Z tego właśnie powodu Antonioni przez
ponad ćwierć wieku uosabiał dla mnie wszystkie słabości festiwalowego szpanerstwa
― miałkiego estetycznie, wodnistego w wymiarze filozoficznym.
I tak było aż do połowy marca AD 2013, czyli do czasu, w
którym przewlekła grypa odebrała mi resztki i tak wątłych sił (osłabionych w dodatku
zaawansowaną czterdziestką). Niezdolny do czytania, zmożony gorączką, znużony
mizerią anglosaskich seriali, nie wiedzieć czemu sięgnąłem po Czerwoną pustynię. O dziwo, jej manieryczna nerwica, zamiast rozdrażnić, ukoiła
mnie, jednocześnie pobudzając (subtelnie i orzeźwiająco) do wielu przemyśleń na
temat nowoczesnego splinu. Nie ma tu miejsca, by rozpisywać się o tym
(Antonioniemu należałoby poświęcić osobne, reinterpretacyjno-rewaloryzujące
studium). Dość powiedzieć, że w wyniku owych refleksji spojrzałem miłosnym okiem
także i na trylogię — zwłaszcza na jej część trzecią, czyli Zaćmienie.
3.
Pora w tym miejscu porzucić subiektywne dygresje i wrócić na
teren obiektywizacji. Spytajmy zatem w sposób obiektywizujący: jakie korzyści
Krytyka Fantazmatyczna (KF) mogłaby odnieść skanując strukturę Zaćmienia?
Odpowiedź kluczowa brzmi następująco: główną korzyścią byłaby szansa na
przezwyciężenie katastrofizmu. Dlaczego pojawia się ona w horyzoncie Zaćmienia?
Ponieważ ten film modelowo kumuluje typowe dla późnej nowoczesności napięcie
katastroficzne, umożliwiając następnie jego zniesienie (będące dialektycznym przezwyciężeniem).
4.
Popatrzmy, jak do tego dochodzi. Oto zbliża się koniec filmu. Bohaterowie — Vittoria i Piero — rozstają się, ustalając zarazem datę kolejnego spotkania: jeszcze tego samego dnia wieczorem. Żadne z nich jednak nie dotrze w umówione miejsce. Żadnego z nich nie zobaczymy już więcej w Zaćmieniu. Końcowy akt, naznaczony wymowną nieobecnością protagonistów, to dziesięciominutowa sekwencja długich ujęć, przedstawiających stopniowe zapadanie wieczoru w rozpalonym upałem mieście. Ulice pustoszeją, tylko czasami w asfaltowej perspektywie pojawia się pojedynczy przechodzień. Nie widać żadnych pojazdów, poza samotnym autobusem, z którego wysiada człowiek czytający popołudniówkę alarmującą nagłówkami: „Atomowy wyścig zbrojeń!”, „Kruchy pokój!”… Miasto wyludnia się ostatecznie wraz ze zmierzchem. W gęstniejącym mroku bloki mieszkalne przypominają betonowe bunkry. Ich sylwetki czernieją na tle nieba wypełnionego stężałymi kłębami burzowych chmur. W ciemności zapalają się uliczne latarnie. Ostatnie ujęcie pokazuje jedną z nich w dużym zbliżeniu. Dysk żarówki świeci oślepiająco — jak supernowa. W tle wybrzmiewa muzyka. Końcowy akord brzmi groźnie, wręcz apokaliptycznie. Z czarnego nieba wyłania się napis „koniec”.
Popatrzmy, jak do tego dochodzi. Oto zbliża się koniec filmu. Bohaterowie — Vittoria i Piero — rozstają się, ustalając zarazem datę kolejnego spotkania: jeszcze tego samego dnia wieczorem. Żadne z nich jednak nie dotrze w umówione miejsce. Żadnego z nich nie zobaczymy już więcej w Zaćmieniu. Końcowy akt, naznaczony wymowną nieobecnością protagonistów, to dziesięciominutowa sekwencja długich ujęć, przedstawiających stopniowe zapadanie wieczoru w rozpalonym upałem mieście. Ulice pustoszeją, tylko czasami w asfaltowej perspektywie pojawia się pojedynczy przechodzień. Nie widać żadnych pojazdów, poza samotnym autobusem, z którego wysiada człowiek czytający popołudniówkę alarmującą nagłówkami: „Atomowy wyścig zbrojeń!”, „Kruchy pokój!”… Miasto wyludnia się ostatecznie wraz ze zmierzchem. W gęstniejącym mroku bloki mieszkalne przypominają betonowe bunkry. Ich sylwetki czernieją na tle nieba wypełnionego stężałymi kłębami burzowych chmur. W ciemności zapalają się uliczne latarnie. Ostatnie ujęcie pokazuje jedną z nich w dużym zbliżeniu. Dysk żarówki świeci oślepiająco — jak supernowa. W tle wybrzmiewa muzyka. Końcowy akord brzmi groźnie, wręcz apokaliptycznie. Z czarnego nieba wyłania się napis „koniec”.
5.
Finał Zaćmienia kondensuje dobrze znane toposy. W
świecie przeżartym przez kryzys giełdowy, zagrożonym nuklearną zagładą, więzi
międzyludzkie skazane są na nerwicową atrofię — dlatego Vittoria nie będzie w
stanie związać się z Pierem. Są to truizmy typowe dla konwencji
katastroficznej. Dodajmy, truizmy zaciemniające rzeczywisty (tzn.
niejednoznaczny) obraz sytuacji. Ów efekt „zaćmienia” nie powinien zresztą nas dziwić.
Najciemniej przecież jest pod latarnią — zwłaszcza gdy owa latarnia wyświetla
konwencjonalnie wyobrażenia społeczne.
A jednak Zaćmienie to coś więcej niż elegancko
wyreżyserowany komunał. To film ambiwalentnie złożony i koniec końców — z
powodu swej ambiwalencji — dialektyczny. O tej dialektyczności decydują dwa
czynniki.
Po pierwsze, figura głównej bohaterki. Vittoria to imię
znaczące. Symbolizuje ono triumf późnonowoczesnego splinu, zwycięstwo neurozy
paraliżującej każdą próbę ustabilizowania więzi międzyludzkiej. Nerwicową „wiktorię”
tej nihilistycznej chwiejności ucieleśnia Monica Vitti mówiąca do Alaina
Delona: „Chciałbym cię nie kochać… albo kochać cię znacznie bardziej”. Problem
ostatecznej „wiktorii” ujawnia się z całą mocą w finale — wtedy, kiedy Vittoria
znika. Ostatnie dziesięć minut filmu naznaczone jest nieobecnością protagonistki.
Sytuację tę można interpretować dwojako. Nie widzimy Vittorii właśnie dlatego,
że personifikowana przez nią nerwica stała się przezroczysta jak powietrze,
którym oddycha cały świat przedstawiony. Defetyzm okazuje się wszechobecny (i
wszechmocny) niczym upalny zmrok penetrujący krwiobieg miasta. Nic więc dziwnego,
że „wiktoria” przebiega bez spektakularnych manifestacji. Nihilizm ich nie
potrzebuje, on wchodzi nam w krew niepostrzeżenie — jak tlen…
Ta konstatacja bynajmniej nie wyczerpuje hermeneutycznego
potencjału Zaćmienia. Końcówkę filmu możemy wszak odczytywać inaczej — w
perspektywie dialektycznej. Pomaga w tym derridiańska interpretacja
heglowskiego pojęcia zniesienia. Według Derridy zniesienie skutkuje
specyficznie rozumianym „zluzowaniem”. Przezwyciężenie danego stanu rzeczy
polega na zluzowaniu wyobrażeń konstytuujących ten stan. Wyobrażenie zniesione
jest wyobrażeniem zwolnionym z dotychczas zajmowanego stanowiska; z funkcji
polegającej na utrwalaniu schematycznych mniemań o zastanej rzeczywistości. W
takim kontekście zniknięcie Vittorii współgra z niepewną nadzieją na
przezwyciężenie nihilizmu. Nihilizm nieobecny może okazać się bowiem nihilizmem
zwolnionym z głównej roli — z przymusu bycia wszechobecnym (i wszechpotężnym). W
tej sytuacji Vittoria zyskuje szansę na dialektyczne zwycięstwo — znikając ze
sceny dokonuje samozniesienia, swoistego Selbstaufhebung, i tym samym
neguje rzekomo niezbywalną obecność momentu nihilistycznego w strukturze późnej
nowoczesności (a przynajmniej uprawdopodabnia możliwość tego typu negacji). Omawiany
rodzaj znikania (znoszenia) koresponduje z oczekiwaniem na ponowne pojawienie
się (ustanowienie) warunków możliwości dla wyzwolenia późnonowoczesnej
wyobraźni z horyzontu beznadziei. Tak oto przez blendę „zaćmienia” zaczyna
prześwitywać nadzieja, lub choćby nikła szansa na jej epifanię.
Z tej perspektywy popatrzmy jeszcze raz na ostatnie ujęcie w
filmie. Wielka żarówka świeci jak gwiazda. Wokół niej noc. Z nocy wyskakuje
napis „Fine”, zsynchronizowany z apokaliptycznym uderzeniem w fortepian. To
zakończenie promieniuje optymistyczną ambiwalencją: słowo „koniec” przestaje
być synonimem krachu, pozwala natomiast myśleć o nowym początku. Apokalipsa
zostaje zluzowana — traci zwyczajową więź z widmem zagłady i mocniej splata się
z oczekiwaniem rewelacji, symbolizowanej przez gwiazdę, która już nie oślepia,
ale oświeca…
Tu dochodzimy do drugiego czynnika dialektycznego. Jest nim
oddziaływanie oświecenia wywołanego przez rewelację znoszącą „zaćmienie”. Owo oświecenie pracuje w dalekosiężnej perspektywie posteriorycznej.
Innymi słowy: dzieło Antonioniego to lek z opóźnionym zapłonem, przynoszący
dialektyczne efekty przeszło pół wieku po premierze. Dzieje się tak z tego powodu, że w gruncie rzeczy
dopiero my — późne dzieci późnej nowoczesności — jesteśmy właściwymi adresatami
Zaćmienia. Dlaczego? Ponieważ dopiero w naszej świadomości truizm utrwalany
przez ten film może przekształcić się w coś przeciwnego — w nieschematyczną prawdę.
Co jest tym truizmem? Przesąd, iż nowoczesność została skazana na załamanie. A
co ma nadzieję być prawdą? Przypuszczenie, że załamania da się uniknąć. Oto
prawda zdejmująca „zaćmiewające” zaklęcie przesądu. Jego czar pryska właśnie dzięki Zaćmieniu (działa tu dobrze znany mechanizm dialektyczny: "sen" prowadzi do "przebudzenia"). Oglądając ten film, dochodzimy do deziluzyjnej konkluzji — do konstatacji rozbijającej spoistość pozoru każącego nam czcić przekonanie o katastrofalnej transformacyjności
otaczającego nas świata. Wbrew bowiem pozorom ramowa konstrukcja naszej kultury zmieniła się w ciągu minionego półwiecza tylko nieznacznie. Ogólne
warunki możliwości, determinujące kolektywny stan ducha w roku 2013, nie różnią
się w zasadniczych wymiarach od warunków z roku 1962. My także żyjemy w rytmie giełdowych
kryzysów, nasze depresje pogłębiają się wraz z bessami, a relacje społeczne
zamarzają w systemowym chłodzie (mimo upałów i szałów serwowanych przez globalne
ocieplenie). Mało tego — my również, podobnie jak nasi rodzice i dziadkowie, czekamy na katastrofę. Z tą tylko różnicą, że w naszych koszmarach nie wykwita
już atomowy grzyb — widmo zagłady ma postać nieokreśloną; jawi się jako czarna
dziura: tym mocniej niepokojąca, im słabiej zdefiniowana…
Te podstawowe, choć prześlepiane prawdy, przypomina nam
Antonioni (a ściślej, nie tyle on, co reżyserowana przezeń materia). W
samym wszelako przypomnieniu historycznych analogii brak jeszcze dialektycznej
energii. Ona pojawia się później — w fazie posteriorycznej — wtedy, gdy po
projekcji filmu powidok ostatniego ujęcia (obraz żarówki-gwiazdy) wciąż
promieniuje w naszej wyobraźni i ją pobudza, przypominając o czymś, o czym reżyser
pamiętać nie mógł — z tej prostej przyczyny, iż nie został wyposażony w pamięć
o przyszłości. Co było tą przyszłością? Fundamentalne wydarzenie, dialektycznie negujące strukturę
konwencjonalnych oczekiwań formułowanych przez teraźniejszość artysty. Co było
tym wydarzeniem? Fakt, że katastrofa nie nastąpiła. Do wojny nuklearnej nie
doszło, „kruchy pokój” okazał się realnością zaskakująco stabilną, odporną na
destrukcyjne ciśnienie wytwarzane przez katastroficzne fantazmaty.
Wraz z tym przypomnieniem pojawia się podnoszące na duchu memento:
katastrofizm konwencjonalny to maszyneria wytwarzająca nihilistyczny pozór,
który znerwicowana kultura często bierze za nieuchronną prawdę, rosnącą na
horyzoncie niczym lodowiec czyhający na Titanica. Rzeczywistość tymczasem
niesie ze sobą nie tylko zagładę. Równie często (może nawet częściej) przynosi ocalającą
negację — i zamiast rozpruwać kadłuby naszych okrętów, rozbija prewencyjne
powłoki matriksów, wyzwalając nas z oków nietwórczego, defetystycznego pozoru. Historia
Zaćmienia pokazuje, co może przytrafić się wyobrażeniu o nieuniknionej
katastrofie, iluzji wytworzonej przez pewną konwencję wyobraźniową, ograniczoną
historycznie, a następnie zanegowaną przez szerszą od niej i bardziej twórczą dynamikę
dziejów. W wyniku poszerzającej negacji katastrofizm nie musi być zlikwidowany.
Może natomiast zostać zwolniony z wszechwładnej, restrykcyjnej roli. Dzięki
temu nie będzie nas więził w swym wnętrzu. I o to chodzi. Przezwyciężenie
katastrofizmu powinno polegać na uaktywnieniu w nim siły odśrodkowej — rzecz w
tym, aby wyobrażenia potencjalnego krachu, miast konsolidować zaklęty krąg
kolapsu, rozluźniały go, odsyłając naszą samowiedzę na zewnątrz: ku
wyobrażeniom możliwego ocalenia.
Interpretowane w ten sposób Zaćmienie okazuje się
filmem nie tyle wielkim, co w nieoczywisty sposób heroicznym. Miarą tego
heroizmu nie jest samoświadomość reżysera, ale potencjał zakodowany w samej
materii; immanentna gotowość struktury filmowej do radykalnej metamorfozy, do
rezygnacji z konwencjonalnej (katastroficznej) roli i do przyjęcia funkcji nowej
(nie-katastroficznej). Heroizm ów podsuwa krzepiącą myśl o zadaniach,
jakim podołać może to, co nie-ludzkie. Tam, gdzie zawodzi podmiot (samowiedza
artysty), pozostaje w odwodzie nieożywiona materia — wyobrażenia, obrazy i
słowa. W ich bezwiednej czujności także drzemie wola dialektyki, niekiedy
bardziej radykalna od woli ludzkiej.
7 komentarzy:
..że też chce się Panu pisać na blogu, który nikt nie komentuje? Jestem pełen podziwu.
...że też chce się Panu pisać tego typu komentarze... Nie mogę zrewanżować się podziwem.
Nie oczekiwałem z Pana strony rewanżu.
Jednak pytanie: Dlaczego bloger/ka, pomimo braku jakiejkolwiek reakcji w sieci, zadają sobie trud dalszego pisania na blogu, nie jest pytaniem bez sensu?
Jedna z wielu możliwych odpowiedzi mogłaby przywołać trud Gogo i Didi ze sztuki "Czekając na Godota" S.Becketta, którzy nadaremnie oczekują na jej tajemniczego bohatera. Czy nie jest to symbol absurdu informacyjnego (entropii informacyjnej, interpretacji niepewności wystąpienia danego zdarzenia elementarnego w następnej chwili) w internecie połączony z trudem i niekiedy płonnymi nadziejami kontaktu blogerów/rek z obcym, odbiorcą komunikatu, który milczy?
:)
O problemach sformułowanych w ten sposób jak najbardziej możemy rozmawiać. Faktycznie, pytanie przez Pana postawione jest sensowne.
Odpowiem tak: wszystko zależy od tego, w jaki sposób definiujemy elementarną (i w elementarności swojej pożądaną) "reakcję sieci". Z mojego punktu widzenia reakcja ta wcale nie musi manifestować się w formie komentarza - ten bowiem nie jest "zdarzeniem elementarnym" (a w każdym razie nie jest jedynym czynnikiem, który na miano takiego zdarzenia zasługuje). Za takie zdarzenie uznałbym przede wszystkim fakt przeczytania posta przez internautę. Gdyby moich postów nie czytał nikt, wówczas faktycznie byłbym w sytuacji absurdalnej.
Ów absurd określiłbym przy tym nie tyle jako beckettowski, co jako camusowski ("syzyfowy").
I postulowałbym pogodzenie się z tego typu absurdem, a nawet afirmowanie go. Myślę bowiem, że należy afirmować gesty w stylu: "wrzucanie do pustego oceanu butelki zawierającej niezaadresowany list". Dlaczego? Bo dzięki nim kontestujemy aktualnie dominującą strukturę wymiany informacji (idei) działającą w oparciu o mechanizm krótkowzrocznie pojętej akcji (post, news) i reakcji (natychmiastowy, doraźny komentarz). Tak skonstruowany system anuluje strategiczną, długofalową perspektywę poznawczą, skazując nas na egzystencję w ciasnym horyzoncie "krótkofalowości" (epistemologicznej, hermeneutycznej etc.). A to nie jest dobre...
Niekorzystne wydaje mi się także fetyszyzowanie tej struktury. Metafora z Becketta świadczy chyba o takiej właśnie fetyszyzacji. Jeśli czekanie na komentarz byłoby "czekaniem na Godota", to kim byliby Komentujący? Bożkami sieci? ;-)
Pozdrawiam (zapraszając do merytorycznego komentowania postów)
Poprowadźmy rozważania dalej.
1. Jaką ma Pan pewność, że „za takie zdarzenie uznałbym przede wszystkim fakt przeczytania posta przez internautę”. Do dyspozycji na blogu jest pulpit nawigacyjny informujący jedynie o liczbie wyświetleń i gdzie zostały wyświetlone (tym samym, może Pan, z pewną miarą dokładności, poznać miejsce mojej lokalizacji). Czy jest to dowód na to, że ktoś rzeczywiście przeczytał Pańskie wpisy?
2. Co oznacza według Pana camusowski absurd? Nie obejdziemy się w dyskusji bez zdefiniowania pojęcia absurdu? Nie uważam, żeby moja propozycja, jedna z możliwych opowiedzi, na pytanie „Dlaczego bloger/ka, pomimo braku jakiejkolwiek reakcji w sieci, zadają sobie trud dalszego pisania na blogu?” była prawdziwa. W między czasie mam spore wątpliwości, w przeciwieństwie do Pana „postulowałbym pogodzenie się z tego typu absurdem, a nawet afirmowanie go”, czy absurd definiowany z pozycji egzystencjalizmu (bo przecież pojawiły się już nazwiska, Beckett i Camus), może pomóc odpowiedzieć na to pytanie?
:)
Ad 1) Oczywiście, to nie żaden dowód. Co za tym idzie, pewności nie mam (a nawet gdybym ją miał, i tak byłbym skazany na kolejną niepewność: czy tekst przeczytano ze ze zrozumieniem itp). Tu ważna uwaga: gdybym był pewien czytelniczego odbioru, nie znajdowałbym się w absurdalnej (jak Pan przypuszcza) sytuacji. Co za tym idzie, nie mógłbym absurdu afirmować.
Ad 2) W skrócie: absurd camusowski to pochwała syzyfowej pracy. Jak mówi Camus, "trzeba sobie wyobrażać Syzyfa szczęśliwym". Dlaczego? Ponieważ, "aby wypełnić ludzkie serce, wystarczy walka prowadząca ku szczytom". Schodząc nieco z egzystencjalistycznego szczytu, powiedziałbym, że dziś - w świecie radykalnej przygodności - do szczęścia potrzebujemy walki, często będącej pozornie absurdalną pracą - nieopłacalną, niezrozumiałą z punktu widzenia aktualności.
Jeśli chodzi o wątek egzystencjalistyczny, to przypominam, że Pan go wprowadził. Muszę jednak przyznać, mimo wszystkich wątpliwości, że jest on jednym z właściwych tropów. W chwili obecnej często zapominamy o heroicznej idei pracy podejmowanej bez nadziei na natychmiastowy sukces. Egzystencjalizm tę ideę przypomina. Ergo - pomaga odpowiedzieć na pytanie „Dlaczego bloger/ka, pomimo braku jakiejkolwiek reakcji w sieci, zadają sobie trud dalszego pisania na blogu?”.
Bardzo fajnie napisany artykuł. Jestem pod wrażeniem.
Prześlij komentarz