niedziela, 4 stycznia 2009

WIDMA


I. DOBROCZYNNE WIDMO DIALEKTYKI

Z ciężkim sercem przystępuję do podsumowania mijającego roku. Obowiązek to nader niewdzięczny bo anno domini 2008 był marnym i miałkim czasem dla polskiej sztuki. Rzekłbym, iż był to czas mrocznych widm nudy, regresu i filisterstwa umacniającego się niemal na wszystkich frontach. W tym kontekście emblematyczną figurą triumfu drobnomieszczaństwa był oczywiście Sasnal w Zachęcie – na szczęście jednak miłosierni bogowie oszczędzili mi konieczności pisania o nędzach jego „walki” - ta bowiem koronowana była plugawym wawrzynem galeryjno-medialnym w roku 2007, który nie wchodzi w zakres mych powinności.

A zatem rok 2008. W tym czasie ciemności, biedy i beznadziei chudłem i czerniałem ze zgryzoty, a niemal jedyną strawą była mi gorczyca frustracji smażona na oleju przywar (nade wszystko moich własnych, choć bogiem a prawdą nie tylko moich, prywatnych, bo jako żywo też i publicznych) - przywar tak haniebnych, jak resentyment, zawiść, regres oraz nienowoczesność (zarówno ta maskowana, jak i ta bezwstydnie narzucająca się i fetowana). Pożywając te wątrobiane krupy i kryzysowe kluchy w sosie jadu-swaru, bluźniłem i przeklinałem (głównie pod nosem, choć przecie także i na agorze) rodzime świętości. Wyznaję, iż czyniłem to w poczuciu całkowitej bezsiły: „Znikąd ratunku, znikąd pomocy! Tu nigdy nic się nie zmieni! Tu zawsze lud ciemny pospołu z plebanem Afirmantem korzyć się będzie przed cielcem Formy Nowoczesnej, tu wójtem będzie po wiek wieków Dyzma, a panem - dyrektor/ka muzeum i szkółki niedzielnej! Miałeś chamie złoty róg ale nie zburzysz murów Jerycha! Ostał ci się ino sznur, co dławi cię jako stryk i niczym kajdany wiąże ci ręce! Jutrzenka swobody już nigdy nie błyśnie na ostrzu twej kosy!” – takie oto lamenty często (och, chyba za często) niosłem ku niebu i niechaj niebo ze smutkiem zaświadczy, że pośród tej nocy ciemnej tylko ono chciało mię słuchać, bo przecie wszyscy, a przede wszystkim – Młodzi, odwrócili się ode mnie i w (arcypolskim) otumanieniu, z kamieniem uległości (arcymazowieckiej) u szyi, na kolana padli. Ja z kolan wstać chciałem a oni na kolana padli! I przed kim?! Padli (bójcie się boga!) przed Upiorem Nierządnicy Awangardy oraz Rajfurką Fundacyą, co się bezwstydnie, a przy tym gnuśnie rozparła i wypięła na Rynku. Młodzi nam padli, a razem z nimi padła i sztuka (jako że Starzy już dawno od-padli). Płaską i smętną krainę naszą zalały tedy potoki nudy i bezmózgowia czarne jako posoka płynąca z trupiego czerepu. Finis Polonia! Incipit wieczna niewola! Pawiem narodów byłaś i papugą, więc teraz jesteś dyrektorską sługą, sztuko ty nasza mazowiecko-łowicka, biedna i na nowojorską modłę niewydarzona!

Tak oto zawodziłem i skargi żałosne słałem w puste przestworza. I nagle – o łasko! – piorun olśnienia przerwał te sromotne biadania. Raptem uzmysłowiłem sobie, jakże niewczesna była ma rozpacz. Bo oto wcale nie byłem na pastwę beznadziei wydany! Nie byłem sam! Młodzi wprawdzie mię opuścili (w trwodze przed Wykluczeniem z Instytucyj i z rozpaczliwej tęsknoty za Partcypacyją pognali za widmem Koniunktury, staczając się prosto w salonową przepaść), lecz w zamian za Młodych potężniejszego zyskałem towarzysza. Oto bowiem w świetle błyskawic objawił mi się duch czcigodny, który czytając z księgi kurzem pokrytej, objaśnił nader dowodnie, że to, co w teatrze mej udręczonej głowy jawiło się jako koniec ponury, jest w swej istocie radosnym początkiem. Tak tedy nuda, miałkość, melankolja i serce trująca beznadzieja – miast wbijać gwoździe do trumny – pomagają się z tejże trumny wydobyć.

– Jakże to? – zapytałem. – Czyliż paradoks taki jest w podsłonecznym świecie możliwy? Czyliż oprawca może być także wybawcą?

- Jużci inaczej być nie może! – odparł mi duch z mądrym uśmiechem – Zawżdy wszystko w tym świecie posłuszne być musi prawom Dyalektyki. Wierz mi, mój przyjacielu, że właśnie to, co cię niewoli, przybierając na sile i na bolesne proby wystawiając twą wytrzymałość, przekształcić się musi we własne przeciwieństwo i łacno zamienić się w siłę wyzwalającą. Tak tedy nuda i beznadzieja, spajające status quo, którego tak nienawidzisz, okazują się koniec końców tymi siłami, co wiecznie zła pragnąc, wieczne czynią dobro, jako że kumulują nudę i beznadzieję do tego stopnia, że ciśnienie owej nudy i beznadziei rozsadza w końcu stan rzeczy, który o tak wściekłą nudę i beznadzieję cię był przyprawił. Takie to odrodzenie odbywa się w trumiennej ciasnocie i takąż to jutrznię w najczarniejszej nocy obiecuje zbawienny Diabolus Dialecticus.

To rzekłszy, duch mądry przewrócił stronicę kurzem pokrytą i w te słowa zwrócił się do mnie: - Pozwól mi, acan, odczytać fragment traktatu, który, tuszę, ducha twojego z rozpaczy wyzwoli. Słuchaj uważnie, przyjacielu, bo passus przeczytam zaiste doniosły.

Ja na kolana padłem, lecz zaraz chyżo na równe nogi się poderwałem, bo wielce nieprzystojna wydała mi się ta poza niewolnicza w obliczu prawdy, którą winienem był przyjąć jak suwerenny homo erectus. Duch mądry odetchnął głęboko, odgarnął kruczy kosmyk ze skroni alabastrowej i jął czytać, co następuje:

„…duch kształtujący się w nową postać dojrzewa powoli i cicho, rozkłada cząstka po cząstce gmach swojego poprzedniego świata, a na jego chwianie się wskazują tylko pojedyncze symptomy; lekkomyślność i nuda, które nadszarpują istniejącą rzeczywistość, nieokreślone przeczucia nieznanego zwiastują, że nadchodzi coś innego. Stopniowe rozkruszanie, które [przez długi czas] nie zmieniało fizjonomii całości, zostaje [nagle] przerwane przez wschód, ukazujący od razu, jak błyskawica, postać [das Gebilde] nowego świata”.

Duch mądry czytał i czytał, a ja, racząc się ożywczym winem prawdy z butli omszałej, nie zauważyłem, kiedy wybiła północ i nowy rok nastał. Długo jeszcze w styczniową noc biesiadowałem z tym duchem sędziwym, a ciągle młodzieńczym, rzutkim, radykalnym i nowoczesnym; duchem, który cierpliwie wprowadzał mię w arkana swojej dyalektyki dobroczynnej i pozwalał mi igrać z przekornymi fantomami tejże dyalektyki wedle mych pragnień i potrzeb. Namiętnie dysputowaliśmy zwłaszcza o hierarchii widziadeł; o widmach spajających i rozkruszających

Wiedza, jaką przekazał mi duch, ma charakter nie tylko metafizyczny, lecz także praktyczny. Dodam od razu, że przy wszystkich uniwersalnych walorach, praktyczność ta ma bezcenny aspekt lokalno-doraźny – pozwala na przykład opisać te siły, które tu i teraz odpowiadają za aktualny przebieg dramatu sztuki polskiej…

Wybaczcie mi, że pozyskaną wiedzą podzielę się w formie skrótowej i suchej. Święta się jednak skończyły, ogień zgasł na kominku, a w rosnącym mrozie podchodzą pod próg wraże watahy. Wojna trwa. Dlatego kominkową klechdę odstawiam na półkę i z raportówki wyjmuję "frontową" analizę minionego roku. Analizę chaotyczną, rwaną i emocjonalną – pisaną wszakże w okopach oblężonych przez widma, które bawiły mię, tumaniły i przerażały w ciągu ubiegłych dwunastu miesięcy…



II. WIDMA KRYTYKI I KRYTYCZNOŚCI


1. Widmo Krytykanta

a) problem z paradygmatem

Z ogromnym niepokojem obserwuję to, co ostatnio dzieje się z moim ukochanym „wrogiem”. Jakub Banasiak – jako paradygmat krytyczny – staje się coraz bardziej widmowy, rozmyty i chwiejny. Krytykant jest w chwili obecnej znakomicie sformatowaną marką, ale jako projekt merytoryczny wydaje się przedsięwzięciem fundamentalnie niezdefiniowanym. Publiczność (a w tym niżej podpisany) wciąż oczekują na „dekalog krytyka”, który byłby zestawem (przynajmniej ramowo) określonych kryteriów, dzięki którym aksjologia Banasiaka byłaby przejrzysta i logiczna. Do tej pory „dekalog” taki nie został zaprezentowany i obawiam się, że długo jeszcze przyjdzie nam czekać na jego prezentację.

Przyczyny tego stanu rzeczy są zapewne złożone, ja jednak stawiam tezę, że za tę sytuację (fatalną dla samego Banasiaka, a przy tym szkodliwą w kontekście poziomu debaty na temat polskiej sztuki) odpowiada w dużej mierze to, iż Kuba zaczął rozmieniać się na drobne. Najwyraźniej praca redakcyjna w „Obiegu”, a zwłaszcza dorywcze, niepokojąco miałkie recenzyjki wystaw (np. 100% malarstwa) publikowane w „Dzienniku” w formie przystosowanej do poziomu i potrzeb tzw. szerokiej publiczności, nie sprzyjają pogłębionej refleksji na temat własnego aparatu krytycznego. Jak się okazuje, akces do prasy codziennej to błąd – zarówno taktyczny, jak i strategiczny. Taktyczny – ponieważ praca dla „Dziennika” sprawia, że Krytykant staje się overexposed, co w połączeniu z niską jakością tekstów, niebezpiecznie grawitujących w kierunku „relacjonizmu” albo w stronę typowo gazetowych trywializacji, grozi dewaluacją krytycznej marki (Por. np. Wideowiwisekcja Holokaustu, Obrazy utopione w farbie). To także pomyłka strategiczna ponieważ w ramach „Dziennika” sposób myślenia Krytykanta staje się bardziej „gazetowy”, a mniej - „krytyczny”. Ja osobiście życzyłbym sobie w nowym roku, żeby Banasiak pozostał krytykiem i nie zamieniał się w recenzenta-żurnalistę. Innymi słowy – by aspirował do statusu „Krytykanta” (jak na razie musi właśnie aspirować, skoro wciąż jeszcze nie udało mu się wypracować systemu kryteriów, a co za tym idzie – dorosnąć do własnego projektu), a nie do bycia Dorotą Jarecką, lub, co gorsza, Monika Małkowską, ewentualnie (nie daj boże!) – Piotrem Sarzyńskim.


b) problem z tym, co Inne - przepychanka z „odrzuconymi” i kłopoty z Krasnalami

Niewątpliwym sukcesem Krytykanta w zeszłym roku było zdiagnozowanie fenomenu „zmęczenia rzeczywistością”. Można oczywiście dyskutować, czy wszyscy artyści określeni przy pomocy tej formuły są „zmęczeni” w ten sam, para-surrealny, sposób (Matecki moim zdaniem – zwłaszcza ostatnio – nie jest zbyt „surrealizujący”). To jednak osobny problem. Tak czy inaczej, „zmęczenie rzeczywistością” – właśnie dzięki Banasiakowi – wyraziście zaistniało w debacie na temat aktualnego stanu naszej sztuki (zasługą Kuby - co trzeba podkreślić – była w tym wypadku koncentracja na próbach opisu połączona ze wstrzemięźliwością w kwestii jednoznacznego wartościowania).

Niestety w przypadku innego – równie wyrazistego, a przy tym znacznie bardziej doniosłego zjawiska – Banasiak poniósł sromotną klęskę, której symbolem stała się decyzja o niedopuszczaniu komentarzy na portalu Krytykant.pl. O co chodziło? Chodziło oczywiście o coś, co określiłbym (z nieznaczną tylko ironią) jako „lament odrzuconych”. Ci „odrzuceni” to sieroty po PRL-owskiej instytucji sztuki (terminem „instytucja” posługuję się zawsze w znaczeniu Bürgerowskim, określając w ten sposób struktury wytwarzające, dystrybuujące i opisujące dzieło sztuki. W skład tak rozumianej „instytucji” wchodzą pracownie artystów, galerie publiczne i prywatne, muzea, targi, aukcje oraz pisma branżowe dostarczające narzędzi krytycznej analizy).

Te sieroty pełne żalu i nieufności wobec instytucji uformowanej po roku 1989 (jej emblematem stał się dla nich – bo jakże by inaczej – CSW ZUJ), zaatakowały w ostatnich miesiącach portal Krytykanta i całkowicie zdominowały dyskusję na temat polskiej sztuki, tematem przewodnim debaty czyniąc zagadnienie wykluczenia (interpretowane w duchu mniej [Beata Wąsowska} lub bardziej [Bezan] spiskowym).

W efekcie tego ataku powstała sytuacja ze wszech miar zabawna, a zarazem dojmująco smutna. Zabawna – bo trudno było się nie śmiać, obserwując groteskowe zaiste wysiłki Krytykanta usiłującego wypchnąć z portalu nieprawomyślnych bloggerów. Wysiłki, które – o ironio – przynosiły efekty dokładnie odwrotne od zamierzonych. Im bardziej bowiem Krytykant usiłował (retorycznie, a nie merytorycznie) dyskredytować adwersarzy, tym bardziej zalewała go „kontestacyjna” fala.

Ta frustracyjna kipiel pieniła się i burzyła aż w końcu pochłonęła ze szczętem Krytykanta... I już tylko czasami widać było jego nóżkę, wykonującą niecelne kopnięcie, albo piąstkę, która (ostatnio dość rzadko) wynurzała się na powierzchnię, by z zajadłością godną gorszej sprawy (bezskutecznie) grozić rozwścieczonym „bałwanom”…

Tak, ta „komedia” była nieodparcie wręcz śmieszna… Całą tę przepychankę określiłbym – w jej aspekcie komicznym – jako „komedię” par excellence „psychoanalityczną”, która powinna dać do myślenia tym, którzy dzierżą dziś władzę na polskiej scenie. Morał, a raczej memento tej komedii jest taki: pamiętajcie, że wszystko, co wypieracie i stygmatyzujecie jako Inne i głęboko obce waszej „prawomyślności”, prędzej czy później uderzy i ośmieszy was ze zdwojoną siłą!

Takim ośmieszeniem Krytykanta zakończyło się w moim przekonaniu jego starcie z Krasnalami. Banasiak najpierw Krasnali wypierał (usuwając ich wpisy ze swojego portalu), później jednak doszedł do wniosku, że powinien się z nimi zmierzyć. Styl, w jakim to zrobił, był jednak klęską i retorycznym samobójstwem. Czymże bowiem jeśli nie klęską i samobójstwem jest przejęcie dyskursu od adwersarza, na którego patrzy się z estetyczną i etyczną wyższością, klasyfikując jego język jako wulgarne i obraźliwe znamię prymitywnej „niższości”? Tekst Whielki Bernatowicz & the Bernatowiczs już za sprawą tytułu etykietuje przeciwników ze zgoła „sowiecką” pogardą, a fakt, że jego autor kopiuje retoryczne techniki rzekomo „obcych” mu oponentów dowodzi nie tyle obcości, co właśnie zaskakującego i usilnie wypieranego pokrewieństwa.

Istota tego pokrewieństwa polega na tym, że Krytykant i the Krasnals to dwie strony tego samego medalu, albo inaczej – dwa przeciwstawne końce tego samego bieguna. Na jednym końcu mamy siermiężną zaiste „rafinadę” i godne Młodziaków pretensje do „nowoczesności” (Krytykant razem z „mamą” [FGF] i „tatą” [Raster]), na drugim zaś - infantylną i prymitywną kontestację tejże „nowoczesności” (the Krasnals). Wszystko to, co afirmuje Banasiak (sukces oraz prestiżowa i finansowa wiarygodność polskiej sztuki) jest w ostentacyjnie wulgarny sposób kwestionowane przez Krasnali. I odwrotnie – Banasiak w swoich anty-gnomicznych tyradach jest równie prymitywny jak Krasnale, a co za tym idzie, w tym samym stopniu, co oni skazany na kompromitującą „niższość”. Sednem tej sytuacji jest fakt, że oba wrogie żywioły są równie niewydarzone. Zupełnie jak u Gombrowicza, gdzie „wzniosły” Syfon, rzekomo stojący na straży „zasad” i „ideałów” (Krytykant jest dla mnie takim pseudo-Syfonem), stanowi zwierciadlane odbicie „plugawego” Miętusa (tę rolę odgrywają Krasnale) - obaj zaś są lustrzanymi bliźniakami w niedojrzałości.

Podobnie zresztą wyglądają relacje między Krytykantem i „odrzuconymi”. Polską (i światową) instytucję sztuki, którą ON afirmuje z naiwnym brakiem sceptycyzmu, ONI kontestują z równie dziecinną i fundowaną na przesądach nieufnością.

Zmagania tych wrogich, a zarazem bratnich żywiołów były w minionym roku arcykomiczne. „Komedia” ta jednak była też smutna – zwłaszcza, kiedy Krytykant monologował lub prezentował wzniosłe milczenie. Trudno wszak było nie wzdychać ze smutkiem (a także z zażenowaniem i żalem), widząc jak inteligentny i (wydawałoby się) otwarty na polemikę krytyk usztywnia się w aroganckim milczeniu lub wykonuje puste retoryczne gesty, miotając się między świętoszkowatym oburzeniem i niekonsekwentną cenzurą. Również to, co zrobił Banasiak na samym końcu – to zatrzaśnięcie drzwi przed „natrę(ctw)ami” – głęboko mnie zasmuciło. Zawsze bowiem robi mi się smutno, gdy człowiek mający wybitny potencjał (a za takiego „wroga” uznawałem Jakuba Banasiaka) nie jest w stanie właściwie rozpoznać i ocenić sytuacji – gdy zakłamuje ją przy użyciu pseudomoralności, redukując pierwszorzędny problem do drugorzędnych kwestii. Bo przecież w odniesieniu do twardego meritum, drugorzędne (co nie znaczy, że zupełnie nieważne) jest to, czy ktoś kogoś obrzuca inwektywami (np. czy Krasnale „plują w twarz” i „lżą” Krytykanta), czy Bezan jest oszczercą i frustratem, oraz czy jego krytyka żywi się resentymentem. Drugorzędne jest także to, czy ów Bezan ma „dowody” (czy też ich nie ma) na poparcie swoich paranoicznych tez.

Pierwszorzędnym natomiast problemem jest kwestia subiektywnego i obiektywnego WYKLUCZENIA oraz zagadnienie subiektywnych i obiektywnych utrudnień w INSTYTUCJONALNEJ PARTYCYPACJI. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że ciśnienie internetowej frustracji jest wynikiem nieracjonalnej, chaotycznej, wadliwie liberalnej (de facto – „dzikiej”), a przy tym strategicznie kompletnie nieprzemyślanej transformacji, której podlega nasza scena artystyczna. Są to kolosalne problemy, których nie da się zredukować do wymiaru prywatnych neurastenii paru niezdolnych i nieprzystosowanych internetowych pieniaczy-nieudaczników. Mamy wszak do czynienia z obiektywnym (i – co woła o pomstę do nieba – kolektywnie przemilczanym) schorzeniem instytucji, które w Polsce przybiera rozmiary katastrofalne (należałoby – i mówię to bez ironii - kwestię tego wykluczenia i tych trudności partycypacyjnych zbadać socjologicznie. To mógłby być wielki projekt i prawdziwe wyzwanie dla Żmijewskiego, gdyby artysta ten zdecydował się wyrwać z pseudolewicowego kokonu i zmierzyć z prawdziwym życiem swojej społeczności).

Wielkie problemy mają to do siebie, że są wielkimi szansami i – last but not least – wielkimi tematami. Niewybaczalnym błędem (kto wie, może nawet grzechem?) Banasiaka jest to, że w małostkowej przepychance z „odrzuconymi” i Krasnalami ten wielki temat zmarnował. A mógł dokonać rzeczy niebagatelnej – mógł zacząć poważną dyskusję na temat władzy w polskiej sztuce (czy istnieje, jak działa, czy jest przyjazna czy opresyjna, konstruktywna czy destrukcyjna?), hierarchii (kto, gdzie i na jakich zasadach ją buduje, w jaki sposób się ją legitymizuje?) partycypacji (kto, gdzie i na jakich zasadach uczestniczy, kto powinien uczestnictwo reglamentować – instytucja lub jakaś część instytucji – czy tylko krytycy, czy też krytycy i kuratorzy? A może sami artyści? A może wolny rynek?) i wykluczenia (na ile to wykluczenie jest zjawiskiem obiektywnym, a na ile lokuje się w kolektywnej i jednostkowej subiektywności? Jak stworzyć „geografię” wykluczenia? Jak z nim walczyć? ).

To tematy, z którymi w polskiej instytucji sztuki jak dotąd nikt nie zmierzył się kompleksowo, systematycznie i strategicznie. Banasiak miał po temu okazję. Stworzyła mu ją i niemal wepchnęła do gardła sama rzeczywistość. Banasiak ją jednak zlekceważył. Czyżby do tego stopnia był on rzeczywistością „zmęczony”? Jeśli tak, to może powinien przejść na wcześniejszą emeryturę? Jestem pewien, że Krasnali wraz z „odrzuconymi” jest tylu, że byliby wstanie zafundować Krytykantowi całkiem pokaźną pomostówkę…

Podsumowując sytuację Krytykanta w roku ubiegłym i określając jego widmowy status, powiedziałbym, że wciąż – z wyboru – należy on do widm „spajających”. Paradoksalnie jednak, dialektyczny charakter Krytykanta sprawił, że w 2008 odgrywał on (bynajmniej nie z własnej woli) rolę tuby wzmacniającej coraz głośniejsze mamrotanie i chrobotanie chtonicznych i gnomicznych widm „rozkruszających”. Zorientowawszy się jednak w czym rzecz, zatkał (sobie) uszy i wyłączył (innym) wzmacniacze. Według mnie była to (auto)kompromitacja roku.


2. Widmo "gnomiczności" – Krasnale

O Krasnalach powiedziano i napisano w mijającym roku aż za wiele. Nie chciałbym więc nad miarę czernić papieru w tej sprawie. Wybaczcie zatem, że nie będę rekapitulował tego, co napisali Iza Kowalczyk, Piotr Bernatowicz i Jakub Banasiak oraz tego, co w tej materii mieli do powiedzenia internauci (anonimowi oraz – jak choćby Wojciech Kozłowski -występujący z otwartą przyłbicą).

Dość powiedzieć, że jest to problem wielowymiarowy i wściekle skomplikowany. Skomplikowany na tyle, że w pewnych kwestiach zgodzić się muszę z moimi tradycyjnymi oponentami. Tak więc zgadzam się np. z Wojciechem Kozłowskim, że Krasnale nawiązują do najbardziej prymitywnych tradycji karykatury politycznej, i że blisko im do Kukryniksów. Zarazem jednak powiedzieć muszę, iż od Kukryniksów dzielą ich lata świetlne – przede wszystkim dlatego, że Krasnale nie są satyrycznym ramieniem żadnej partii i nie mają wsparcia ze strony władz. Przeciwnie – ich działania próbują władzę kontestować. Co ciekawe, ta „kontestacja” (opatruję to pojęcie cudzysłowem ponieważ nie jestem pewien, czy jest to faktyczna kontestacja czy tylko próba przywdziania kontestatorskiej szaty w celach arywistycznych) przybiera formę pamfletu. Ich prace (a przynajmniej te z nich, które wywołują najwięcej emocji) to wizualne pamflety. Dodajmy – pamflety na wskroś „ludowe”.

„Ludowość” Krasnali spokrewniona jest z ich populizmem. W tej kwestii zgadzam się z Krytykantem, zastrzegając zarazem, że ów populizm nie drażni mnie wtedy, gdy Krasnale próbują zalać sadła za skórę „możnym”, lecz wtedy, gdy grają na czułej strunie w sercu ludu (aukcje charytatywne, 300 mil do nieba, załzawione oczko molestowanej Rumunki – to gesty i prace zdecydowanie chybione).

Zgodziłbym się z Banasiakiem także i w sprawie wtórności the Krasnals wobec the Stuckists. To chyba jedna z największych słabości naszych łobuzów – swoją tożsamość zbudowali (świadomie czy bezwiednie – to w tym przypadku nie ma znaczenia) w ramach formatu stworzonego i sprawdzonego gdzie indziej. Importowane formaty to jednak generalnie przypadłość polskiej sztuki (i szołbiznesu, do którego ta sztuka coraz bardziej się upodabnia). Skoro Sasnal jest – mutatis mutandis - polskim Tuymansem (co dość obrazowo pokazała wystawa tego ostatniego w Zachęcie), to Krasnale mogą być do - pewnego przynajmniej stopnia - polskimi Stuckistami (inna sprawa, czy taki status ich satysfakcjonuje?).

Skłonny byłbym również przyznać, że Krasnal zrzucający błazeńską czapkę i nakładający maskę powagi prezentuje się dosyć mizernie („poważne” obrazy ilustrujące materiał pt. „Kontestacja” w „Arteonie” faktycznie wyglądały jak nader słabiutki Sasnal). Generalnie, za całkowite nieporozumienie uważam opinie, według których Krasnale mają znakomity warsztat malarski i pod tym względem biją na głowę Sasnala (mizerię Krasnali w tej materii można by przeanalizować choćby na podstawie ich najbardziej znanego obrazu, czyli owych nieszczęsnych 300 mil do nieba, które miały być, zdaniem ludu, dowodem na wyższość the Krasnals wobec Tuymansa-Richtera-Van-Gogha z Tarnowa).

Podsumowując ten problem, powiedziałbym nawet, że Krasnale malują wyjątkowo słabo (a w najlepszym wypadku - jak utrzymuje Banasiak - poprawnie). Nie o to jednak chodzi – tzw. wartości malarskie to w omawianym przypadku kwestia drugorzędna. Rzecz raczej w tym, że celem krytyki (lub para-krytyki), jaką próbują uprawiać Krasnale nie jest produkcja „dobrych” obrazów. Obrazy mogą być „złe” i „słabe” – ważne, żeby trafiały w czułe miejsca prominentów. Biorąc pod uwagę temperaturę świętoszkowatych reakcji, Krasnalom udaje się to bez pudła. To czyni ich bardziej krytykami niż artystami – dzięki temu pozwalają sobie na luksus miernej formy i malują „słabe” obrazy, a mimo to są nad wyraz skuteczni. I właśnie skuteczność - a nie tzw. „jakość” - jest probierzem ich wartości. Artysta-który-jest-bardziej-krytykiem-niż-artystą może się bowiem nie podobać, musi być jednak skuteczny. A to znaczy, że jeśli nie jest w stanie zmienić swojego przeciwnika, to powinien przynajmniej obnażyć jego słabości – wytrącić go z równowagi i zmusić do kompromitujących gestów.

Dowody skuteczności Krasnalsów są w tym zakresie spektakularne. Pierwszy to akcja z „Christie’s” (ośmieszająca dom aukcyjny wycena pseudo-Sasnala na absurdalna sumę 70 000 euro), drugi – „performens” na biennale w Berlinie obnażający beznadziejną arogancję i pożałowania godne sztywniactwo organizatorów (ochroniarz z rottweilerem w parku rzeźby to „skutek” co się zowie!).

To dwa wymierne i niepodważalne sukcesy Krasnali w ubiegłym roku. Do tego dodałbym coś jeszcze – jedną wprawdzie, ale niebagatelną zasługę. Zasługą Krasnali jest to, że są oni pierwszym od przeszło dziesięciu lat zjawiskiem na polskiej scenie, które poczęło się z ducha „kontestacji” (prawda, że problematycznej, podejrzanej, pokracznej i prymitywnej, ale jednak – kontestacji). To zasługa niemała – oto po całej dekadzie kunktatorstwa i minoderii pojawiają się młodzi artyści, którzy nie aspirują do roli pupilków i nie czekają na pieszczoty, lecz przeciwnie – wyprowadzają (często zaskakująco celne) ciosy. To mnie podnosi na duchu – pozwala bowiem przypuszczać, że po nich przyjdą też inni – miejmy nadzieję, że bardziej inteligentni, bardziej oczytani, mocniejsi formalnie, bardziej złośliwi i nieprzejednani (Krasnale zresztą są młodzi i początkujący, wszystko zatem przed nimi i nie wolno odmawiać im prawa do samoulepszeń i coraz radykalniejszych automodyfikacji).

Podsumowując specyfikę the Krasnals, zwróciłbym uwagę na to, co w znanych mi tekstach krytycznych zostało całkowicie pominięte. Chodzi mianowicie o dialektyczność Krasnali, polegającą na ich radykalnej NEGATYWNOŚCI, która z kolei nierozerwalnie wiąże się z "gnomicznością". "Gnomiczność" ta (tożsama z groteskową pokracznością i prymitywizmem) jest par excellence dialektyczna ponieważ stanowi ZAPRZECZENIE wszystkiego, czym chciałaby dzisiaj być polska sztuka (fakt, iż owa "gnomiczność" jest zaprzeczeniem w dużym stopniu bezwiednym w niczym nie umniejsza jej dialektyczności).

Sztuka ta pragnie być up-to-date i up-to market. Jest to sztuka aspirująca do wyżyn po/nowoczesnej rafinady w ekstra-sprytnej wersji de luxe i ultra-posh. Krasnale w tym kontekście stanowią naturalną antytezę tych aspiracji – są pokraczni, nieudolni, naiwni, kartoflowaci, nieudaczni, prymitywni, wulgarni, jołopowaci i nieobyci. Słowem – uosabiają wszystkie te cechy, których tu i teraz neurotycznie wypierają się polscy artyści.

Krasnale są dialektycznie negatywni także dlatego, że nie stanowią jakiejkolwiek „autonomicznej” wartości "artystycznej". Bez wątpienia są tylko wynikiem przesunięć w strukturze rodzimej instytucji sztuki – na tym jednak polega aktualna doniosłość ich roli (która być może za chwilę się zdezaktualizuje i przestanie być doniosła). Uosabiają bowiem wstydliwy (a w pewnych momentach – destabilizujący) ruch "perystaltyczny" w niższych partiach instytucji. Albo inaczej – Krasnale to wybuchowy gaz w instytucjonalnej okrężnicy. Koszarowo rzecz ujmując – to wielki, kompromitujący pierd, który jest naturalnym efektem zbiorowego nadęcia. To jakby chwila prawdy, w którym instytucja uświadamia sobie, że posiada coś takiego, jak trzewia, i że te trzewia wyglądają oraz pracują w taki, a nie inny sposób. Bez wątpienia fakt, że to pierdnięcie pojawia się w chwili, gdy na polskiej scenie rośnie zapotrzebowanie na salonową elegancję, może być kłopotliwy dla różnego rodzaju kulturalnych ciotek (Krytykancie, bacz byś nam się nie zmienił w takową ciotkę!).

Cóż jednak robić, skoro taka jest właśnie dynamika rzeczywistości? Biorąc pod uwagę tę rzeczywistość, trzeba pojednać się (dialektycznie) z własnym brzuchem - z tą niezbywalną „niższością”, którą należy zintegrować i wkomponować w dojrzalszą, pełniejszą (nie tak spastyczną i usztywnioną) całość. Nade wszystko zaś - nie nadymać się ponad miarę. I nie wymagać, by wybuchowy gaz był spoiwem.

Jak widać, Krasnale nie należą bynajmniej do widm „spajających”. Przeciwnie – to siły „rozkruszające” jelitowe złogi, rozładowujące trzewne napięcia, a tym samym - udrożniające branżowe wnętrzności.


3. Widmo „frustracji”

Nie wdając się w drobiazgowe analizy, chciałbym złożyć wyrazy uznania Piotrowi Bernatowiczowi za to, że w swoim felietonie wywlókł z filisterskich ciemności na światło dzienne widmo „frustracji” i publicznie przebił osinowym kołkiem tego retorycznego upiora. Czas był po temu najwyższy, zjawa ta bowiem od wielu lat wysługiwała się wszelkiej maści Rastrowo-Fundacyjnym klakierom, którzy każdemu, kto ośmielał się krytykować status quo przypinali ośle uszy „frustrata” (z klakierskiego punktu widzenia niezadowoleni mogą być tylko nieudacznicy i beztalencia). Po tekście Bernatowicza „frustrat” przestał być stygmatyzującym epitetem i przekształcił się w miano nieomal zaszczytne.


4. Widmo paranoi

Internauta o pseudonimie Bezan to chyba najbardziej osławiony z „odrzuconych”. To właśnie on obudził w Krytykancie cenzorską bestię i sprawił, że nasz dziarski „palacz mostów” zaryglował się na amen w swoim refugium, anulując opcję komentowania („na poważnie i na ostro”) swoich wiekopomnych tekstów.

Bezan to postać intrygująca i wielowymiarowa. Z jednej strony imponuje znajomością rynku, celnie punktując wtórność rodzimych artystów i tropiąc kłopotliwe dla nich analogie ze starszymi braćmi z zachodu, z drugiej zaś – bawi, tumani i przestrasza paranoicznymi zgoła teoriami, w których wszystkie (diabelskie) drogi prowadzą do wszechmocnej i złowrogiej fundacji Frieze.

Jak trzeźwo zauważył Krytykant, wobec braku deklaracji ze strony tejże fundacji, weryfikacja intencji jej członków nie jest bynajmniej – wbrew sugestiom (czy też insynuacjom) Bezana – zadaniem łatwym. Zwłaszcza, że nie dysponujemy odpowiednią aparaturą dedukcyjno-diagnostyczną, która by owe intencje nieomylnie i precyzyjnie odczytywała z zachowań, gestów i poczynań Friezerów.

Ta (zdawałoby się fundamentalna) trudność nie jest jednak przeszkodą dla Bezana, obstającego z uporem przy hipotezie piętrowego spisku. Można oczywiście ironizować na ten temat bez końca, nie zmienia to jednak faktu, że paranoja Bezana wskazuje na obecność głębszego, szerszego i znacznie poważniejszego – bo obiektywnego - problemu. Jest ona skutkiem wyjątkowo szkodliwej nieprzejrzystości zasad, według których współczesna instytucja sztuki buduje hierarchie prestiżowe i finansowe. Brak jasnych i stabilnych kryteriów oceny oraz partycypacji sprawia, że pozycje artystów w hierarchii są chwiejną wypadkową kapryśnie krzyżujących się układów sił, koniunktur i mód. Zamiast przejrzystej, racjonalnej i wydolnej struktury mamy mętny rynek, na którym sztuka ma coraz bardziej (a nie coraz mniej) spekulacyjny charakter.

Tego stanu rzeczy nie zmienią niestety pobożne życzenia Krytykanta, który uosabia analogiczny do Bezana (chociaż zwrócony w przeciwnym kierunku) typ naiwności. O ile bowiem Bezan jest paranoicznie uwikłany w swych podejrzeniach, że prestiż i pieniądze są wyłącznie skutkiem korupcyjnych machinacji, o tyle Krytykant odznacza się prostoduszną łatwowiernością, która każe mu żywić rozczulające złudzenie, że ceny są niczym więcej, jak tylko „skutkiem, nie zaś przyczyną artystycznej jakości” [Por. Restauracja (reminiscencje bytomskie]).


5. Widmo „surrealizmu”

Za granicami zaczynają dymić wulkany. Kaukaz płonie i drży w uścisku rosyjskiego niedźwiedzia. Budzą się i rosną w siłę chiński tygrys oraz hinduski słoń.

Polskich malarzy to jednak nie obchodzi. Teatr historii ich dzisiaj nie bawi. Oni są przecież „zmęczeni rzeczywistością”. Zatykają więc uszy, żeby nie słyszeć ryku tytanów i zamykają oczy, by spać w kojących objęciach koniunktury na filisterski eskapizm. Mami ich (mile widziane w Miami) widmo „surrealizmu”.

O tym, czym jest w swej istocie (oraz czym mogłoby być) „surrealizujące” malarstwo, pisałem dość obszernie pół roku temu w tekście Krytyka fantazmatyczna. Niedokończona rewolta romantyczno-surrealistyczna. Zamiast więc wracać do tej problematyki, przytoczę tylko dwa cytaty, jakie skojarzyły mi się z aktualnie obowiązującym modelem sztuki „naturalnej”, „intuicyjnej”, „irracjonalnej”, „naiwnej” i „dziecinnej”, która w pracowitym milczeniu pielęgnuje (i promuje) „nadrealne” ogrody dla „zmęczonych rzeczywistością” krytyków oraz kolekcjonerów. Nie muszę chyba podkreślać, że te cytaty przywołuję na pohybel tej sztuce i ku pognębieniu „surrealizujących” serc:

„Malarze? Przecież to są na ogół małe dzieci, które wprawdzie «pracują w sztuce», ale którym nigdy do głowy nie przyszło sprawdzić, jaki jest związek tejże sztuki z Rzeczywistością” (W. Gombrowicz).

„Błagam pana, zaklinam, powiedz, w jakim salonie, w jakiej kawiarni, na jakim przyjęciu w wielkim świecie czy w gronie przyjaciół słyszałeś, aby rozpieszczone dziecko powiedziało zdanie dowcipne, głębokie, które budzi zadumę lub zmusza do myślenia. (…) Dzisiaj artysta (…) jest po prostu rozpieszczonym dzieckiem. Jeśli takie zdanie padło, niekoniecznie musiał je powiedzieć polityk czy filozof; usłyszysz je z ust człowieka o dziwnym zawodzie: myśliwego, marynarza, wypychacza ptaków; nigdy z ust artysty” (Ch. Baudelaire).

27 komentarzy:

Anonimowy pisze...

różne te widma są u Pana i np.widmo surrealizmu cuż to za widmo ,gdyby cała polska była tym zainfekowana ale raptem parę osób ..słabiutkie to. a zmęczenie rzeczywistością,, raptem kilka osób namalowało tkankę z obrazu Bretona i "zmęczenie rzeczywistością" gdyby Banasiak napisał o ekspresji wykluczonych to można by całą resztę podpiąć pod to tak samo.pozostaje mi tylko ze zwieszoną głową przyznać że bardzo mizernie ta scena krytyczna wygląda i opiera się na wyssanych z palca mgławicowych pseudorozważaniach ..zasatanawia mnie kto wierzy np. w to zmęczenie rzeczywistością.artyści których znam np. niekoniecznie ponieważ robią swoją robotę,krytyków nima publiczność to znajomi którzy nie mają potrzeby się angażować w końcu tyle ciekawszych rzeczy jest od tych sporów środowiskowych .czyż nie?!

Anonimowy pisze...

a ja bym poprosił by tow. Malkontent z powyższego komentarza wymienił te wiele ciekawszych rzeczy

Anonimowy pisze...

A ja zastanawiam się p.Tomku nad realizacją wideo pt.:sex und character...?Proszę o krótką dywagację,niebułhakowską jednakże ani niebynajmniej nie na skalę Lautréamonta.Proszę o krótką niewidmową o(pod)dpowiedz.

show pisze...

Tomek gdzie i kiedy będziemy mogli zobaczyć Twoje najnowsze prace ?

[b] pisze...

TK: Bo przecież w odniesieniu do twardego meritum, drugorzędne (co nie znaczy, że zupełnie nieważne) jest to, czy ktoś kogoś obrzuca inwektywami (np. czy Krasnale „plują w twarz” i „lżą” Krytykanta), czy Bezan jest oszczercą i frustratem, oraz czy jego krytyka żywi się resentymentem. Drugorzędne jest także to, czy ów Bezan ma „dowody” (czy też ich nie ma) na poparcie swoich paranoicznych tez.

Pierwszorzędnym natomiast problemem jest kwestia subiektywnego i obiektywnego WYKLUCZENIA oraz zagadnienie subiektywnych i obiektywnych utrudnień w INSTYTUCJONALNEJ PARTYCYPACJI.

BW: tak to jest istotą problemu, Krytykant co trafnie zauważyłeś dostał szansę, której nie dostrzegł. Dostał ją wielokrotnie, nie od razu wystąpiłam z otwartą przyłbicą, nie od razu agresywnie. Nie było moim celem (a myślę, że i innych) atakować Krytykanta, ale przyjęta strategia nabierania wody w usta, jest na dłuższą metę nie do utrzymania i stanowi potwierdzenie stawianych przez nas tez. Bo jeśli są głupie, naiwne, paranoiczne czy spiskowe łatwo je zakwestionować. Skoro są przemilczane a nie obalane odbieram to jako lekceważenie, (lekceważony jest głos profesjonalistów), lub jako potwierdzenie naszych racji. Milczenie wobec prób podejmowania rozmowy oznacza wykluczenie. Tylko wykluczonych można potraktować w ten sposób. To podpowiada logika (i doświadczenie). Adwersarz może i powinien odpowiedzieć. Krytykant udawał, że nie słyszy, nie skutkowało więc zamknął komentarze.

TK: Jest ona (paranoja Bezana) skutkiem wyjątkowo szkodliwej nieprzejrzystości zasad, według których współczesna instytucja sztuki buduje hierarchie prestiżowe i finansowe. Brak jasnych i stabilnych kryteriów oceny oraz partycypacji sprawia, że pozycje artystów w hierarchii są chwiejną wypadkową kapryśnie krzyżujących się układów sił, koniunktur i mód. Zamiast przejrzystej, racjonalnej i wydolnej struktury mamy mętny rynek, na którym sztuka ma coraz bardziej (a nie coraz mniej) spekulacyjny charakter.
(…)oto po całej dekadzie kunktatorstwa i minoderii pojawiają się młodzi artyści (The Krasnals), którzy nie aspirują do roli pupilków i nie czekają na pieszczoty, lecz przeciwnie – wyprowadzają (często zaskakująco celne) ciosy.

BW: te wypowiedzi pokazują, że jednak coś z tym „subiektywnym poczuciem wykluczenia” jest na rzeczy i potwierdza nasze mniej lub bardziej spiskowe teorie. A swoją drogą, określenie „dekada” zamieniłabym na „dekady”. Problem polega na tym, że nic się nie zmieniło mimo transformacji. Kiedyś chodziło o paszport, kawę, pomarańcze, dziś chodzi o inwestorów i kolekcjonerów, co liczbowo wyraża się kilkoma zerami więcej. Gra toczy się o inną, większą stawkę (dlatego jest brutalniejsza), metody pozostały te same.

Co do Krasnali, wydaje mi się, że oni nie są tacy znowu młodzi. Stawiam na +/- 35, że aspirują do roli pupilków i czekają na pieszczoty (bo kto nie czeka?), wybrali jednak inną strategię. W czasie kiedy o pozycji artysty decyduje finansista jedyną skuteczną strategią jest stać się widocznym, bo tylko produkt znany masowej publiczności ma szansę dobrze się sprzedać. Ta strategia zadziałała w przypadku Katarzyny Kozyry, Doroty Nieznalskiej czy Piotra Uklańskiego, za każdym razem wykorzystana w inny sposób, teraz także w inny, ale odpowiedni, czy dostatecznie dobry to się dopiero okaże. (Nie znaczy to, że beneficjentem jest artysta, on zwykle jest narzędziem; wiedzą to w „szołbiznesie”, my plastycy jeszcze jesteśmy „niewinni”)

TK: Mamy …do czynienia z obiektywnym (i – co woła o pomstę do nieba – kolektywnie przemilczanym) schorzeniem instytucji, które w Polsce przybiera rozmiary katastrofalne (należałoby – i mówię to bez ironii - kwestię tego wykluczenia i tych trudności partycypacyjnych zbadać socjologicznie.

BW: Jeśli jest problem, bierze się ze wspomnianej przez Ciebie nieprzejrzystości procedur a więc rzetelna analiza jest niemożliwa, jeśli taka analiza byłaby możliwa do przeprowadzenia, nie czulibyśmy się wykluczeni. Zbadać trudności partycypacyjne oznacza rozpoznać i ujawnić prawdziwe mechanizmy procedur. "Gracze" nie dopuszczą do tego, „niewinni” jako nieświadomi, staną po stronie graczy, zaś „wyautowani” nie mają wpływu na nic, są wykluczeni.

Wielokrotnie użyłeś określenia „wykluczenie”, „odrzuceni”, wspomniana analiza wymaga zdefiniowania tych pojęć, określenia miejsca gdzie przebiega linia podziału. Wydaje mi się, że jest nią podział na czarne i białe. Nic pomiędzy. Mamy więc dobrą, młodą sztukę związaną ze wspomnianymi „dobrymi” galeriami (no i trochę „umarłej klasy”) oraz kicz, złą, zacofaną, konserwatywną sztukę tworzoną wszędzie indziej, przez wszystkich innych artystów. Jeśli będą spolegliwi mogą się załapać na śmietankę (zaistnieć), ale szansa jest niewielka. Dostają ją studenci, raz i „nie ma sorry”, nie sprawdzą się (nie przyniosą odpowiedniego zwrotu z inwestycji) wylatują za burtę. Tam już nie mają żadnej szansy, nigdy, od tej chwili ich sztuka jest „złą sztuką”, tak samo złą jak twórczość wszystkich, którzy pozostają poza polem penetracji prestiżowych (sponsorowanych przez prywatnych inwestorów i dotowanych ze środków publicznych) instytucji (galerii).

Dziwi mnie naiwność moich kolegów po „dobrej stronie mocy” (o ile jest to naiwność a nie wyrachowanie), wierzą, że zamożny kolekcjoner ich prac jest nowoczesny, a przecież konserwatyzm jest koniecznym atrybutem człowieka zamożnego. Dlaczego więc konserwatysta sponsoruje nowoczesne przedsięwzięcia, inwestuje w nowoczesną sztukę? Dlaczego kontestator sprzedaje się tym, których kontestuje? Dobrana para - rewolucjonista na garnuszku cara.
Nowoczesność nie ma z tym nic wspólnego. Ale to przecież wszyscy wiemy. Lubimy się samooszukiwać.

Tomasz Kozak pisze...

Jeśli chodzi o "Sex und Charakter", to krótko powiedzieć mogę tylko tyle, ze film ten był próbą autoironicznego rozprawienia się z upiorem nieszczęśliwej miłości. Cała narracja jest szyderczym odzwierciedleniem majaczeń miłosnego samobójcy, marzącego w agonii o zemście nad okrutnicą, która złamała mu serce. Słowem - to klasyczny melodramat i najbardziej ekshibicjonistyczno-bebechowy z moich filmów :-)

do p. Beaty Wąsowskiej:

Nie zgadzam się, iż samo MILCZENIE Krytykanta jest już WYKLUCZANIEM. Krytykant ma prawo do milczenia i do tego, by nie wdawać się w dyskusje, które uważa za bezprzedmiotowa (inna sprawa, czy korzystanie z tego prawa nie skutkuje marnowaniem fundamentalnych krytycznych szans)

pozdrawiam
TK

[b] pisze...

5.01
DO Tomka Kozaka:

Masz rację, Krytykant i każdy autor bloga ma prawo programowo milczeć i nie wdawać się w dyskusje. Jego krytykant.pl to blog, a nie forum dyskusyjne (to świetny pomysł, doskonałe tytuły, zwykle interesujące i nie przeintelektualizowane teksty, zawsze pozwalające „się przyczepić”, co jest ich zaletą a nie wadą). Brałam to pod uwagę. Doceniam fakt, że stworzył nam możliwość wypowiedzenia własnych frustracji. Niestety kasował nie to co należy, pozostawiał to, co należało kasować. Nie zdefiniował własnych standardów i nie sformułował regulaminu dla komentujących, regulaminu, który uprawniałby go do kasowania wpisów nieregulaminowych bez konieczności upominania, nie moderował dyskusji. Postawił sam siebie w trudnej sytuacji i poległ. Jeśli jest mądry, przełknie tę gorzką pigułkę, otworzy komentarze, zrobi co trzeba a następnie zmierzy się z problemem, czyli z naszymi tezami. To, co jest wielkim problemem jest i wielką szansą. Rozpalając dyskusje pozycjonujemy bloga, promujemy markę „Krytykant”, jeszcze chwila, a stałby się gwiazdą krytyki artystycznej, ale musiałby rozumieć co się naprawdę dzieje, musiałby wiedzieć, że odmawiając udziału w trudnej dyskusji ucieszy rywalizujących z nim kolegów, że jego stanowisko na temat sztuki przegra z naszym lub innym, jeśli nie będzie otwarty na rozpoznawanie zjawisk dla siebie niezrozumiałych.

Masz rację, milczenie Krytykanta nie jest wykluczaniem. Jest jednak dowodem wykluczenia.
Świadczy o tym, że nurt sztuki, który reprezentuję został pozbawiony prawa uczestnictwa w kreowaniu wizerunku sztuki współczesnej. Postawiono mnie obok Matejki, potraktowano jak eksponat muzealny, mnie i wszystkich żyjących, współczesnych artystów prezentujących podobną do mojej postawę twórczą. Jest dowodem wykluczenia, ponieważ postrzega się nasze wypowiedzi jak frustrację odrzuconych, teorię spiskową, paranoję albo bełkot. I choć były to głosy sfrustrowanych, nasza frustracją nie jest pochodną porażki artystycznej, a braku możliwości uczestniczenia w artystycznej dyskusji. Podobnie zresztą traktuje się widza, który jeśli nie wielbi Kozyry, jest konserwatywny. Nie mogę się zgodzić z takim stanowiskiem, jest fałszywe i szkodzi wszystkim prócz zamożnych kolekcjonerów i inwestorów, a w odległej perspektywie im także. Manifestacja The Krasnals ma moim zdaniem to samo podłoże.

Jak dotąd nie pojawiły się racjonalne argumenty przeciwko tezom „odrzuconych” na żadnym z forów, gdzie się je stawia. Milczenie ludzi, którzy teoretycznie wiele wiedzą na temat kondycji plastyki współczesnej, pokazuje praktykom plastyki, że ich (praktyków) głos jest bez znaczenia, a przecież to artysta jest najważniejszym ogniwem, od niego zaczyna się dzieło.

Marginalizując artystę marginalizujemy dzieło, a więc trzeba spojrzeć na problem z innej strony. Możemy przyjąć, że dzieło sztuki zaczyna się np. w sklepie, z którego pochodzą elementy instalacji (nie żartuję), albo jest efektem wyboru kuratora, ale wtedy już nie mówimy o potocznie rozumianej sztuce, a o czymś zupełnie innym, co jest jeszcze nienazwane i niesklasyfikowane. Na użytek tej polemiki będę określała taką sztukę terminem „sztuka markowa”, bo jak w przypadku marki pozycja dzieł wynika tu z pozycjonowania.

Mam nadzieję, ze zgodzisz się ze mną, że nie wolno nam porównywać dzieł „markowych”, z dziełami nazwijmy je tu „autorskimi”. Współczesne dzieła jednego i drugiego nurtu są sztuką współczesną, niestety nurt autorski przestał być reprezentowany w liczących się instytucjach kultury, co rodzi naszą (moją) frustrację. I wcale nie zależy mi na tym, by to właśnie moja twórczość reprezentowała ten nurt, choć oczywiście nie miałabym nic przeciwko temu. Zależy mi jednak na tym by znalazły się tam dzieła mistrzów tego nurtu, przedstawiciele wszystkich pokoleń i środowisk, a nie jedynie jego establishment. Instytucjonalne wsparcie powinno obejmować nie tylko np. performermance czy instalacje (jako niesprzedawalne), ale i min. malarstwo nurtu autorskiego (a nie kuratorskiego). Tak należy postrzegać moje stanowisko w sprawie wykluczenia.

Tomasz Kozak pisze...

Jeśli chodzi o Krytykanta, to faktycznie - jak Pani pisze -"kasował nie to co należy, pozostawiał to, co należało kasować. Nie zdefiniował własnych standardów i nie sformułował regulaminu dla komentujących, regulaminu, który uprawniałby go do kasowania wpisów nieregulaminowych bez konieczności upominania, nie moderował dyskusji. Postawił sam siebie w trudnej sytuacji i poległ".

Inna sprawa to owe "tezy odrzuconych", o których Pani pisze. W moim przekonaniu mają one tę słabość, że są głownie ogólnikowym narzekaniem - "że się odrzuca", "że się nie dyskutuje" etc. Ale pytam - kto konkretnie odrzucił Panią i jacy to kuratorzy i krytycy nie chcieli z Panią rozmawiać na temat projektu "Nie bez Kozyry"? Bo przecież twierdzi Pani, że wobec "odrzucenia" tego właśnie przesięwzięcia, uświadomiła Pani sobie, że ten "system" bazuje na "wykluczeniu".

A zatem kto, gdzie i kiedy?
Niestety, a może na szczęście (choć nie wiem, czy dla mnie, czy dla Pani, czy też dla nas wszystkich) te akurat pytania to dopiero początek pytań i odpowiedzi. Bo kiedy Pani na nie odpowie, będzie się Pani musiała skonfrontować z pytaniem DLACZEGO "Nie bez Kozyry" jest projektem "odrzuconym" - czy dlatego, że projekt ten jest ofiarą "uprzedzeń" i "przesądów" (jakich? czyich?), czy dlatego, że jest po prostu SŁABY (naiwny, łopatologiczny, poznawczo bezużyteczny etc.)?

Nie widziałem niestety - zwłaszcza u Bezana, choć u Pani także (właśnie w kontekście "Nie bez Kozyry") - śladu takiej autokrytycznej refleksji; takiego przypuszczenia, które kazałoby zadać sobie pytanie, czy to, co robię jest "wykluczane" na zasadzie "apartheidu", czy może dlatego, że po prostu jest zbyt "słabe" (zbyt nikłe wizualnie i intelektualnie) by przebić się przez gruboskórne zblazowanie "establishmentu" i podbić jego serce...

pozdrawiam

[b] pisze...

TK: „Nie widziałem niestety - zwłaszcza u Bezana, choć u Pani także (właśnie w kontekście "Nie bez Kozyry") - śladu takiej autokrytycznej refleksji;

[b] Trudno aby Bezan snuł autokrytyczne refleksje, występuje anonimowo i mówi o mechanizmach rynku sztuki a nie o własnej twórczości. Ja natomiast potwierdzam moimi doświadczeniami związanymi min. z projektem NBK stwierdzenia Bezana, co nie znaczy, że w każdej sprawie przyznaję mu rację.

Nie jest chyba najwłaściwszą strategią publikowanie dzieła zaczynając od samokrytycznej uwagi: „wybaczcie, że to jest takie beznadziejne”. Obowiązuje pewna kolejność działań. Artysta tworzy utwór (zazwyczaj najlepiej jak to jest możliwe w określonych okolicznościach) a publikując wystawia go na publiczny osąd.
Każdy utwór jest pretekstem do dyskusji na poruszony przez artystę temat. Artysta liczy się z tym, że pojawią się różne opinie. Muszą się jednak jakieś pojawić, aby było miejsce na refleksje autorskie, na samokrytykę. Trudno, aby pojawiła się taka refleksja w sytuacji kiedy nikt nie chce rozmawiać, znaczyłoby to, że publikuję rzecz, do której nie mam przekonania.

W NBK podjęłam temat, który jest dla mnie bardzo ważny, temat który moim zdaniem jest ważny w ogóle, choć jeszcze nie rozumiemy, że taki jest. Jednak zagadnienie okazało się tak szerokie, a ilość moich zdziwień podczas realizacji projektu tak duża, że skutkowało to dostrzeżonym przez Ciebie „ogólnikowym” narzekaniem. Szczęśliwie miałam gdzie narzekać. Podziękowania dla Krytykanta.

TK: Nie widziałem…takiego przypuszczenia, które kazałoby zadać sobie pytanie, czy to, co robię jest "wykluczane" na zasadzie "apartheidu", czy może dlatego, że po prostu jest zbyt "słabe" (zbyt nikłe wizualnie i intelektualnie)

[b] Zapewniam, że zadaję sobie takie i inne pytania bezustannie. Wciąż jednak nie mogę zgodzić się na milczenie tych, którzy tak głośno domagają się dla artystów bezgranicznych praw i uwagi. Oczywiście nikt mnie nie knebluje, nikt mi nie zabrania mówić i skandalizować, ale rzecz w tym, że ja nie chce zdobywać uwagi skandalem, krzykiem, profanacją wartości. Świadomie skazuję się na przemilczenie. Nie powinnam więc narzekać, wiem o tym, ale trudno mi się powstrzymać.

Biorę pod uwagę i to, że NBK jest zbyt słaby jakkolwiek to słowo rozumieć. Jednak świadectwem ułomności mojego dzieła nie może być milczenie, ale argumentacja. Tu pojawia się pewna wątpliwość, sama aby odpowiedzialnie i sprawiedliwie wypowiadać się na temat prac Katarzyny Kozyry musiałam poświęcić temu bardzo dużo czasu, ci którzy krzyczeli najgłośniej na temat jej prac, nie zadali sobie takiego trudu, a więc i nie każda argumentacja może być brana pod uwagę jako miernik jakości utworu.

TK: Ale pytam - kto konkretnie odrzucił Panią i jacy to kuratorzy i krytycy nie chcieli z Panią rozmawiać na temat projektu "Nie bez Kozyry"?

[b] To nie miejsce na listę, zapewniam, że są to konkretne osoby i adresy; mogły podjąć dyskusję, ale ponieważ odniosły wrażenie, że atakuję bliskie im światy, lub przeciwnie, że lansuję światy niemiłe, postanowiły mnie zignorować i nawet jeśli do dyskusji doszło, została spłycona do granic absurdu. Zawsze miało to miejsce tam gdzie odbiorcą był artysta (niekoniecznie plastyk) czy animator kultury. Tam gdzie w spotkaniu uczestniczył przeciętny lub konserwatywny widz, dochodziło do moich zdziwień, jak bardzo Kozyra jest klasyczna i skostniała w świadomości tego odbiorcy, dla którego jest świętością, mimo, że odrzucaną. To naprawdę bardzo ciekawe doświadczenie.

TK: … by przebić się przez gruboskórne zblazowanie "establishmentu" i podbić jego serce...”

[b] Ależ mnie nie chodzi o to. Ani w przypadku NBK, ani w żadnej innej sprawie. Mnie nie zależy na „głaskach” establishmentu, ale na polemice na temat, który poruszam. Jestem gotowa odrzucić własne tezy jeśli zostanę przekonana, szukam rozmówcy, który zakwestionuje w sposób merytoryczny moje przekonania, i te prezentowane w projekcie i te dotyczące rynku sztuki. Zdaję sobie sprawę z tego, że posługuję się ogólnikami, że upraszczam. Wypowiadam się w komentarzach, a nie w artykule, nie mam innego wyjścia. Własne stanowisko staram się przedstawić tak, żeby nikt nie miał wątpliwości co mam na myśli. Daję słowo ustąpię przed mocnym argumentem. Milczenie nie jest takim argumentem, sugestia, że praca jest zbyt słaba, także nie, bo nie wynika z analizy mojego projektu, lecz z pierwszego wrażenia. Odrzucam pierwsze wrażenie, kiedy zamierzam się z czymś „rozprawić”, bo chcę być sprawiedliwa i tego samego oczekuję od moich adwersarzy.

Projektem Nie bez Kozyry postawiłam pytanie o wolność. O to czy wolność jest prawem czy przywilejem artysty (i każdego człowieka)?

Natomiast obecnie nie daje mi spokoju drugi problem, jest nim „rynek sztuki” i kwestia mechanizmów nim rządzących. Frustrację rodzi świadomość, że rządzi nim zysk a nie wartości artystyczne. Nie interesuje mnie sztuka jako środek pomnażania kapitału, a skoro tak, sama taką postawą wykluczam się z gry, bo dziś wszyscy weryfikują jakość ceną i popytem. To bardzo obszerne i złożone zagadnienia. Chętnie o nich porozmawiam merytorycznie, muszę jednak poczuć, że nie jestem i tu nieproszonym gościem, że na moje opinie pojawią się odpowiedzi. Bez takiej gwarancji tracę czas.

Tu tekst w którym wyjaśniam własne motywacje dotyczące projektu NBK: http://www.alfa.com.pl/slask/200712/s80.htm
Pozdrawiam. [b]

Tomasz Kozak pisze...

1. "To nie miejsce na listę, zapewniam, że są to konkretne osoby i adresy"

Ależ to właśnie jest miejsce na ową listę konkretnych osób i adresów. Bez niej ogólnikowość Pani wywodów uniemożliwia rozmowę, która powinna być (przynajmniej ja tak to widzę) osadzona w środowiskowych i personalnych konkretach. Dzięki tym konkretom mogłaby ta dyskusja być interesująca poznawczo (choćby jako przyczynek do psychologii "odrzuconego" i "odrzucającego"). Ciekaw jestem także, na czym konkretnie polegały owe absurdalne spłycenia Pani koncepcji przez krytyków i kuratorów establishmentu.

2. Zapewniam, że na tym blogu nie ma "nieproszonych gości" już choćby z tego powodu, że blog ten nie jest moim (uchowaj boże) "domem" - nie jest to moja prywatna zagroda (jakieś drobnomieszczańskie "oikos"), lecz przestrzeń publiczna, której w ŻADNEJ mierze nie definiują słowa-klucze typu "dom", "gość" lub "zaproszenie".

Może więc Pani tu wypowiadać się do woli ale proszę nie nakładać na mnie obowiązku odpowiedzi, bo do takowych w żadnej mierze nie czuję się zobligowany (odpowiadam wtedy, kiedy mam czas i ochotę).

Przy okazji programowo mogę zadeklarować, że nie zamierzam kasować insynuacji lub inwektyw - chyba, że będą to najgorszego sortu rynsztokowo-jaskiniowe bluzgi...

pozdrawiam

[b] pisze...

TK: "To nie miejsce na listę, zapewniam, że są to konkretne osoby i adresy"

Ależ to właśnie jest miejsce na ową listę konkretnych osób i adresów. Bez niej ogólnikowość Pani wywodów uniemożliwia rozmowę, która powinna być (przynajmniej ja tak to widzę) osadzona w środowiskowych i personalnych konkretach.

[b] Nie mogę się z tym zgodzić. Jeśli mechanizm działa wadliwie, musimy ocenić czy zawinił „czynnik ludzki” czyli operator czy problem leży po stronie mechanizmu. Wiem już, że problemem jest wadliwie skonstruowany mechanizm. Wskazywanie palcem na „operatorów” byłoby nie w porządku, mogę to zrobić w prywatnej rozmowie, ale nigdy na publicznym forum. Brak nazwisk i adresów nie powinien przeszkodzić w analizie schorzenia, którego objawem jest blokowanie reprezentacji nurtu „autorskiego”. Wymieniane już wielokrotnie instytucje sztuki reprezentują wszystkie inne, które cierpią na to schorzenie. A poza tym, mogę się mylić więc przypisywanie konkretnym osobom złych intencji byłoby nieuczciwe, byłoby tym samym, co ja mam im do zarzucenia.

TK: Dzięki tym konkretom mogłaby ta dyskusja być interesująca poznawczo (choćby jako przyczynek do psychologii "odrzuconego" i "odrzucającego").

[b]Muszę sprostować, choć poruszam problem odrzucenia i wykluczenia nie czuję się odrzucona czy wykluczona, ponieważ sama dokonałam wyboru mojej artystycznej drogi.
Mam zwyczaj wcielać się w różne sytuacje i osoby, a wtedy rzeczywiście używam zaimka „ja” czym wprowadzam ludzi w błąd. Kiedy więc piszę, że „ja” cierpię, to należy czytać, że „cierpią miliony” ;-). Bo kiedy naprawdę cierpię nikt o tym nie wie. Moje problemy są moją prywatną sprawą i nie roztrząsam ich na forach.

Dostrzegam zasadę, która prowadzi do odrzucenia lub wykluczenia artystów ze środowisk innych niż te związane z prestiżowymi galeriami sztuki. Oczywiście praprzyczyną jest zagapienie artysty lub brak wsparcia ze strony uczelni oraz konkretnych osób, prowadzących nauczycieli. Artyści, którzy osiągają szczyty mają takie wsparcie, a przykładem jest tu chociażby najbardziej znana Kowalnia. Trudno oczekiwać, że profesor Grzegorz Kowalski będzie wspierał studentów z innych pracowni, dobrze, że stworzył ścieżkę dla swoich studentów.
I bez konkretów dyskusja może być interesująca poznawczo pod warunkiem, że będziesz otwarty na moją ocenę stanu rzeczy (co nie znaczy, że ją przyjmiesz bezwarunkowo). Otwartość oznacza tu założenie, że adwersarz ma rację, tymczasowe przyjęcie tej racji jako własnego stanowiska i z takiej perspektywy ponowne spojrzenie na omawiane terytorium, a następnie korekta lub nie, własnych wcześniejszych wniosków. Nie potrzeba do tego nazwisk i adresów, nie jesteśmy sędziami. Ja odwzajemnię się tym samym

TK: Ciekaw jestem także, na czym konkretnie polegały owe absurdalne spłycenia Pani koncepcji przez krytyków i kuratorów establishmentu.

[b] Nie napisałam, że to krytycy lub kuratorzy coś spłycili. Oni milczą. Spłycili artyści i animatorzy. Na czym polega spłycenie? Na przypisanej mi i wspomnianej wcześniej intencji. Jedni artyści uznali, że chcę się wylansować na nazwisku Kozyry, inni że lansuję Kozyrę, a jeszcze inni, że mam czelność kwestionować twórczość Kozyry. Nikt z artystów nie wniknął w projekt, padały stwierdzenia „mnie by było szkoda czasu na Kozyrę”, „ty lepiej maluj”, wszystkie wnioski wyciągano na podstawie powierzchownej znajomości pracy, obserwowałam/obserwuję całkowity brak woli wniknięcia w dzieło. Bardzo to było kompatybilne z tym, co musi odczuwać każdy artysta w takiej sytuacji, w tym przypadku np. Katarzyna Kozyra. Taki, a nie inny przebieg spotkań z twórcami pozwolił mi lepiej jeszcze zrozumieć Katarzynę Kozyrę i prawdę powiedziawszy dobrze zrobił projektowi. Bo muszę dodać, że jest to projekt kroczący, toczy się i jest bezustannie nadbudowywany o kolejne odniesienia, wnioski, prace, artykuły, rozmowy itp.

TK: …Może więc Pani tu wypowiadać się do woli ale proszę nie nakładać na mnie obowiązku odpowiedzi, bo do takowych w żadnej mierze nie czuję się zobligowany (odpowiadam wtedy, kiedy mam czas i ochotę).

[b] Rzecz w tym, że nie interesuje mnie monolog, lecz rozmowa. Rozmowa polega na aktywności obu stron, więc asekuracja wyrażona słowami „proszę nie nakładać na mnie obowiązku odpowiedzi, bo do takowych w żadnej mierze nie czuję się zobligowany (odpowiadam wtedy, kiedy mam czas i ochotę).” każe mi zamilknąć. Mój czas także jest cenny, a ochotę mogę zaspokoić w innym miejscu. Nie mam zamiaru nikomu narzucać mojego punktu widzenia, nie chcę też ponownie nikogo skrzywdzić, prowokując bitwę, tak jak to się niechcący stało u Krytykanta. Gwarancja odpowiedzi jest dla mnie warunkiem koniecznym.

TK: Przy okazji programowo mogę zadeklarować, że nie zamierzam kasować insynuacji lub inwektyw - chyba, że będą to najgorszego sortu rynsztokowo-jaskiniowe bluzgi...

[b] To zbyt swobodne ramy. Oczekuję, że skasujesz wszystko co jest insynuacją lub inwektywą. Profesjonalny blog nie powinien być zaśmiecany przez takie wpisy. Komentarze powinny mieścić się w ramach wymaganych prawem prasowym i nie powinny nikogo krzywdzić. To nie jest miejsce na personalne wycieczki.

Ależ się nadęłam, a wszystko przez ekran, który mi podpowiada, że jesteś do mnie negatywnie nastawiony ;-) Pozdrawiam i dobranoc.

Legion pisze...

Słowem uzupełnienia celnego opisu upadku krytykanta - wydarzenia na jego blogu miały jeden aspekt pozytywny. Terytorium to, stopniowo stało się, wbrew intencji autora, bastionem "odrzuconych" (choć nie do końca zgadzam się z tą nazwą) i w pewien sposób skonsolidowało, nazwijmy to "opozycję" wobec obowiązującego paradygmatu. Banasiak obarcza winą za zjednoczenie niezadowolonych Krasnali, ale jego blog odegrał tu rolę co najmniej równie ważną.

Zobaczyliśmy, że nie jesteśmy sami.
Że myślimy podobnie.
Powróciła nadzieja.
Wstaliśmy z kolan.

jest to osobistą acz mimowolną zasługą Jakuba Banasiaka

zawsze będziemy mu wdzięczni.

[b] pisze...

Panie Tomku, tak się nie robi:

Oto pierwotna wersja tekstu, która skłoniła mnie do skomentowania Pana skądinąd trafnego podsumowania (mam zwyczaj kopiować komentowane artykuły):

„Te sieroty pełne żalu i nieufności wobec instytucji uformowanej po roku 1989 (jej emblematem stał się dla nich – bo jakże by inaczej – CSW ZUJ), zaatakowały w ostatnich miesiącach portal Krytykanta i (incognito [Bezan] lub z otwartą przyłbicą [Beata Wąsowska]) całkowicie zdominowały dyskusję na temat polskiej sztuki, tematem przewodnim debaty czyniąc zagadnienie wykluczenia (interpretowane w duchu mniej [Beata Wąsowska] lub bardziej [Bezan] spiskowym).”

Obecna wersja tego samego fragmentu:

„Te sieroty pełne żalu i nieufności wobec instytucji uformowanej po roku 1989 (jej emblematem stał się dla nich – bo jakże by inaczej – CSW ZUJ), zaatakowały w ostatnich miesiącach portal Krytykanta i całkowicie zdominowały dyskusję na temat polskiej sztuki, tematem przewodnim debaty czyniąc zagadnienie wykluczenia (interpretowane w duchu mniej lub bardziej spiskowym).”


Korygując własny tekst (eliminując nazwiska, osób które Pan przywołał w wersji wcześniejszej) gra Pan nie fair. Ponieważ po takiej korekcie zmienia się kontekst moich wypowiedzi, przyprawia mi Pan gębę osoby niepoważnej. Widzę, że komentowanie Pana artykułów staje się ryzykowne. Jaką my komentujący Pana teksty mamy mieć gwarancję, że nie postępuje Pan podobnie w innych publikacjach, a tym samym nie stawia siebie w dobrym a komentujących w złym świetle?
Proponuję zastanowić się nad tym głębiej.
Kompetencja publicysty (bloger jest publicystą) polega min. na tym, że poważnie traktuje swoich czytelników, bez względu na to kim są. Krytykant milczał i nieudolnie kasował. Pan postępuje jeszcze gorzej, bo zmienia opublikowane i skomentowane artykuły.
Pozdrawiam, Beata Wąsowska

Tomasz Kozak pisze...

Czy Pani przypadkiem nie przesadza? ;-)

Z jednej strony twierdzi Pani, że personalia są niekonieczne ("Brak nazwisk i adresów nie powinien przeszkodzić w analizie schorzenia"), z drugiej - zarzuca mi Pani, że pozbywając się personaliów gram nie fair.

Proszę mnie nie pozbawiać prawa do redaktorskich (w tym przypadku czysto stylistycznych) korekt moich własnych tekstów.

Zarzut, że postępuję JESZCZE GORZEJ od Krytykanta biorę sobie do serca i przywracam poprzednią wersję tekstu - proszę mi wierzyć, że nie chciałem Pani urazić (ani tym bardziej "wykluczyć":)

pozdrawiam

[b] pisze...

Skomentowałam „Widma” wyłącznie dlatego, że wywołał mnie Pan imiennie do tablicy. Po usunięciu mojego nazwiska czytelnicy komentarzy mogą pomyśleć, że dręczenie krytyków to moja ulubiona rozrywka, zapewniam, że tak nie jest ;-)

Posługując się nazwiskami podczas dowodzenia moich tez (są przecież spiskowe ;-) przypisywałabym spiskowe intencje konkretnym osobom. To byłaby insynuacja.

To, co zostało opublikowane jest dokumentem i wszelka korekta powinna być opisana (datowana, uzasadniona i autoryzowana). Zwłaszcza wtedy, kiedy ktoś już odpowiedział na publikację. Wszelkie „ciche” zmiany mogą budzić wątpliwości dotyczące intencji autora tekstu, a bolesną konsekwencją będzie utrata zaufania czytelników.

Istnieje merytoryczna, a nie jedynie stylistyczna, różnica pomiędzy sformułowaniem „(interpretowane w duchu mniej [Beata Wąsowska] lub bardziej [Bezan] spiskowym)”, a sformułowaniem „(interpretowane w duchu mniej lub bardziej spiskowym)”.
W pierwszym przypadku przypisuje Pan motywacje wymienionym osobom, w drugim jakimś bliżej nie określonym „sierotom”.

Nie wątpię w Pana dobre intencje.
Pozdrawiam.

Tomasz Kozak pisze...

"To, co zostało opublikowane jest dokumentem i wszelka korekta powinna być opisana (datowana, uzasadniona i autoryzowana)".

Pani zaczyna mnie przerażać! ;-)

Gdyby jednak analizować na poważnie tę wizję totalnej kontroli, to należałoby spytać, KTO miałby dokonywać "autoryzacji", których się Pani domaga?

Ponieważ jedynym autorem i redaktorem niniejszego bloga jestem ja sam, więc tylko ode mnie zależy kształt ewentualnych zmian w moich tekstach.

Korektę mógłbym wprawdzie powierzać Pani, ale z autoryzacją byłby już pewien kłopot, bowiem - jak sama nazwa wskazuje - autoryzacja leży w gestii autora autoryzowanego tekstu...

z poważaniem
TK (wtorek, 06.01.2009, g. 23.51)

[b] pisze...

TK: Pani zaczyna mnie przerażać! ;-)

> To właśnie jest moim celem: przerażać. Nie wydaje mi się, żebym mogła Pana zachwycać. Jestem realistką. Chyba lepiej przerażać niż nudzić, zgodzi się Pan chyba ze mną?

TK: Gdyby jednak analizować na poważnie tę wizję totalnej kontroli, to należałoby spytać, KTO miałby dokonywać "autoryzacji", których się Pani domaga?

> np. automat, czyli oprogramowanie. Proszę zapisać się na GL, zobaczy Pan jak to działa.

TK: Ponieważ jedynym autorem i redaktorem niniejszego bloga jestem ja sam, więc tylko ode mnie zależy kształt ewentualnych zmian w moich tekstach.

> Ma Pan rację, Pan tu rządzi. A ja jako czytelnik i komentator wymagam od autora czystych zagrań. Zmiana skomentowanego tekstu jest zagraniem nieczystym.

TK: Korektę mógłbym wprawdzie powierzać Pani, ale z autoryzacją byłby już pewien kłopot, bowiem - jak sama nazwa wskazuje - autoryzacja leży w gestii autora autoryzowanego tekstu...

> nie potrafię rozwiązać tego dylematu ;-) proponuję więc pogodzić się, a jeśli spierać to o sztukę. Zgoda?

Dobranoc, b

Tomasz Kozak pisze...

Zgoda, co do jednego - "lepiej przerażać niż nudzić"

Co zrobić jednak, gdy ktoś zaczyna PRZERAŹLIWIE PRZYNUDZAĆ?

Proszę wybaczyć, ale odnoszę wrażenie, że zwłaszcza Pani powinna ten problem rozważyć naprawdę dogłębnie.

pozdrawiam

show pisze...

ha ha ha

Krytykant | Kuba Banasiak pisze...

http://www.krytykant.pl/index.php?id=167

pozdrawiam, owocnej dyskusji życzę!!!
K

[b] pisze...

Aby już dłużej nie być traktowaną jak persona non grata zajęłam terytorium poza obiegiem
Pozdrawiam ciepło ;-)

Krytykant | Kuba Banasiak pisze...

brawo! naprawdę. i widzi Pani jakie to było łatwe.. czyli na coś się przydałem, świetnie - bo pozwolę sobie uznać swoją mała rolę w tym przedsięwzięciu. ;-)

tomek - bierz przykład z antysystemowości koleżanki. Widzisz - da się! ;-)

pozdr
K

Krytykant | Kuba Banasiak pisze...

Ps. Ah, rozczuliła mnie Pani, że zaczęło od "regulaminu":

Regulamin:

1. Nie akceptuję inwektyw, insynuacji, wycieczek osobistych.

doprawdy perfidne ;)

Tomek - grzmij!!!

pozdr
K

[b] pisze...

Krytykant: brawo! naprawdę. i widzi Pani jakie to było łatwe.. czyli na coś się przydałem, świetnie - bo pozwolę sobie uznać swoją mała rolę w tym przedsięwzięciu. ;-)

I znowu ten protekcjonalny ton, Panie Jakubie, czy naprawdę nie możemy rozmawiać o sztuce i życiu jak równy z równym? Pan ma wiedzę, ja duże doświadczenie. Razem moglibyśmy wiele zdziałać, jak się pozagryzamy, zdziałają inni. Czy taki jest Pana cel?

Ps. Ah, rozczuliła mnie Pani, że zaczęło od "regulaminu":
Regulamin:
1. Nie akceptuję inwektyw, insynuacji, wycieczek osobistych.
doprawdy perfidne ;)
Tomek - grzmij!!!


Widzę Panie Jakubie, że czyta Pan pobieżnie lub ma krótką pamięć. Proszę o przykłady kiedy sama zachowałam się wbrew mojemu regulaminowi komentując Pana teksty? Nawet wtedy kiedy pisałam nie na temat, starałam się, żeby moja wypowiedź w jakiś jednak sposób była na temat. Nigdy nie insynuowałam, ani nie obrażałam uczestników rozmowy, mnie obrażono wielokrotnie, nawet częściej niż wiem, bo jestem przekonana, że wiele z takich komentarzy po prostu usunął Pan bez skrupułów.
Przypisanie mi odpowiedzialności za Pana stres jest nadużyciem, ale co zrobić, nie walczę z wiatrakami. Dręczyłam Pana nie bardziej niż innych, jakoś nie zamknęli komentarzy. Jeśli ktoś tak to widzi, widocznie nie jest mistrzem interpretacji, albo manipuluje faktami. Wybaczam takie przewinienia, odrobina popularności jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Nie chcą mnie w CSW ZUJ, to chociaż tu ktoś o mnie usłyszy ;-)

A teraz dla przypomnienia:

5 styczeń 2009 20:08 Pan Tomek zapewnia (mam nadzieję, że odczytuje Pan kpinę w tym zapewnieniu, Pan Tomek kpi z Pana Panie Jakubie, a mnie traktuje protekcjonalnie;-):

Tomek Kozak: 2. Zapewniam, że na tym blogu nie ma "nieproszonych gości" już choćby z tego powodu, że blog ten nie jest moim (uchowaj boże) "domem" - nie jest to moja prywatna zagroda (jakieś drobnomieszczańskie "oikos"), lecz przestrzeń publiczna, której w ŻADNEJ mierze nie definiują słowa-klucze typu "dom", "gość" lub "zaproszenie".

Może więc Pani tu wypowiadać się do woli ale proszę nie nakładać na mnie obowiązku odpowiedzi, bo do takowych w żadnej mierze nie czuję się zobligowany (odpowiadam wtedy, kiedy mam czas i ochotę).

Przy okazji programowo mogę zadeklarować, że nie zamierzam kasować insynuacji lub inwektyw - chyba, że będą to najgorszego sortu rynsztokowo-jaskiniowe bluzgi...

6 styczeń 2009 00:16 – w odpowiedzi na protekcjonalne zapewnienia Pana Tomka stwierdzam, że nie o wolność absolutną mi chodzi, czym przerażam Pana Tomka, chyba naprawdę, bo zmienił brzmienie tekstu „Widma”, usunął nazwiska, najwyraźniej się przestraszył. Oto co mówię (choć puszczam oko, pomiędzy wierszami mówię, że żartuję, ale trzeba umieć czytać pomiędzy wierszami, albo mieć choć trochę poczucia humoru, w ostateczności dystans do samego siebie):

[b] To zbyt swobodne ramy. Oczekuję, że skasujesz wszystko co jest insynuacją lub inwektywą. Profesjonalny blog nie powinien być zaśmiecany przez takie wpisy. Komentarze powinny mieścić się w ramach wymaganych prawem prasowym i nie powinny nikogo krzywdzić. To nie jest miejsce na personalne wycieczki.

Ależ się nadęłam, a wszystko przez ekran, który mi podpowiada, że jesteś do mnie negatywnie nastawiony ;-) Pozdrawiam i dobranoc.

Przerażony Pan Tomek usunął nazwiska z tekstu Widma, a w odpowiedzi na mój protest (przyłapałam go na tym) nastąpiła seria zarzutów z jego strony. Postanowił mnie wypędzić (atak strategiczny), który odpierałam stosując strategię zdartej płyty:

Tomek Kozak:
6 styczeń 2009 15:07 - Czy Pani przypadkiem nie przesadza? ;-)
6 styczeń 2009 23:51- Pani zaczyna mnie przerażać! ;-)
7 styczeń 2009 09:12 - Co zrobić jednak, gdy ktoś zaczyna PRZERAŹLIWIE PRZYNUDZAĆ?

Dałam więc za wygraną. Trudno, żeby starsza pani, prowincjonalna malarka walczyła z samcem Alfa, na pewno przegra. Dziwi mnie, że samiec walczy, zamiast potraktować starszą panią z należnym jej szacunkiem.
Ostrzegam wszystkie samce Alfa, które walczą ze starszymi paniami, z wygranej żaden splendor, a przegrana to wstyd.


Jestem sobie teraz poza obiegiem, i dobrze mi z tym :)
Pozdrawiam zimowo i słonecznie, u nas piękna pogoda.

Krytykant | Kuba Banasiak pisze...

ufff.... :-)
droga Pani, to było miłe, uprzejme i pokojowe "to było takie łatwe"

serdecznie pozdrawiam
K

[b] pisze...

Ma Pan rację, cokolwiek Pan myśli. Pozdrawiam.

Anonimowy pisze...

Och,ten Bezan odrzucony, to biedactwo chyba skończy na ulicy