poniedziałek, 22 września 2008

ODPOWIEDŹ Z PODZIEMIA

(na list otwarty Jakuba Banasiaka)



Szanowny Kubo,

Tydzień po inauguracji mojego bloga wzywasz mnie, bym podsumował moje poglądy oraz rozliczył się ze swoich teoretyczno-artystycznych poczynań w świecie sztuki.

Jak rozumiem, według Ciebie poczynania te, a ściślej – ich dyskusyjna „ponadprzeciętność”, stanowić mają jeden z czynników weryfikujących słuszność moich poglądów. Wybacz, ale założenie to uważam za błędne. Przyjmując je za dobrą monetę, musiałbym wszak założyć istnienie wprost proporcjonalnego stosunku między „wybitnością” i „słusznością”, a co za tym idzie, przyjąć istnienie prawa, w myśl którego ten, kto wybitny zawsze (lub choćby zazwyczaj) ma rację, ten zaś, kto przeciętny – zawsze (albo zazwyczaj) się myli. Zgodnie z tym prawem, wybitność artystyczna – dajmy na to - Gombrowicza czyniłaby bardziej słusznymi jego poglądy. Nie wierzę, drogi Kubo, że zaryzykowałbyś tezę, iż wielkość autora Ferdydurke uwiarygodnia np. jego osobliwe mniemania na temat wyższości literatury nad malarstwem…

W związku z tym mógłbym zrobić unik i stwierdzić, że problem wybitności/przeciętności mojej własnej sztuki jest nieistotny w kontekście rozważań o prawomocności moich poglądów (nawiasem mówiąc, jako żywo nie przypominam sobie, iżbym kogokolwiek „zrugał” za mało „eleganckie” aluzje do mojej twórczości – mogłem natomiast zwrócić uwagę na merytoryczną nieadekwatność i retoryczną nieskuteczność chwytu, który poprzez deprecjację mojej twórczości próbuje zdezawuować moje przekonania).

Mimo powyższych zastrzeżeń przyjmuję jednak (i to z rozkoszą) Twoje wyzwanie z dwóch powodów:

1) Przede wszystkim dlatego, że już od mojego debiutu (wystawa Wprowadź mnie do głębszych nocy, CSW-Zamek Ujazdowski 2004) staram się wprowadzać „filozoficzny” tekst w obręb mojej sztuki, dążąc do strukturalnego upodobnienia dyskursu teoretycznego i artystycznego (albo – w wariancie skromniejszym – do lekkiego przynajmniej zatarcia granic między nimi). Skoro więc dążę do zintegrowania teorii i praktyki, skłonny jestem (w ramach dyskusji testującej prawomocność moich teorii) uznać zasadność pytania o „siłę” mojej twórczości („silnej” teorii powinna bowiem towarzyszyć „silna” sztuka).

2) Pierwszy powód, który sprawił, że podejmuję rzuconą przez Ciebie rękawicę, skłania mnie do złożenia swoistej daniny Poznaniu. Mam nadzieję, że dzięki moim wyjaśnieniom odniesiesz jako krytyk wymierną korzyść poznawczą, pogłębiając nieco znajomość mojej sztuki – odnoszę bowiem wrażenie, iż Twoja orientacja w tej materii jest raczej powierzchowna, a wiedzę swą czerpiesz bardziej z Wikipedii niż z autopsji (jeśli już musisz odwoływać się do elektronicznych encyklopedii, to proponuję raczej www.culture.pl – tam hasło poświęcone mojej osobie zredagowane zostało bardziej profesjonalnie). O ile więc powód pierwszy zmusza mnie do altruistycznego ukłonu w stronę Prawdy, o tyle powód drugi pozwala mi na złożenie daniny bożkowi egoistycznej Przyjemności. Czyż bowiem jest coś przyjemniejszego od rozprawiania o sobie? „O czym porządny człowiek może mówić z największym zadowoleniem? Odpowiedź: o sobie. No, więc będę mówił o sobie” – powtórzę za klasykiem.

Bez obaw, Kuba! Ten klasyk to bynajmniej nie Hegel (nie pojmuję zupełnie Twojej awersji do niego – już bodaj po raz trzeci apelujesz, bym go nie mieszał do naszych sporów. Czymże zawinił ten starzec czcigodny?).

Tak więc, tym razem nie Hegel. A zamiast niego – Dostojewski. Przywołany cytat pochodzi bowiem z Notatek z podziemia. Wybrałem go nieprzypadkowo - wszak piszę do Ciebie z mojego podpolja, które - nie będąc „undergroundem” - jest jednak podziemiem, albo (jak to poniekąd trafnie ująłeś) rodzajem niszy, czy może - nory. W niszy umieszczam moją ambonę, a w norze - moją katedrę. Ambona w niszy? To mieści się jeszcze w ramach konwencji. Katedra w norze? To chyba przesada (przekorna tylko czy już perwersyjna?)…


I

PRZEKORA i „PERWERSJA”… Słowa te uznać można (do pewnego przynajmniej stopnia) za klucze do mego dyskursu. Słusznie więc pytasz mnie o „perwersję”: - „Jak ją pojmuję na polu dzisiejszej sztuki?”, „Co dzisiaj jest perwersyjne?” Jeśli oczekujesz zwięzłej definicji, to powiem krótko: - „Perwersyjny” jest ten, kto śmieje się wówczas, kiedy inni płaczą, płacze zaś wtedy, gdy inni się śmieją. Definicję tę można rozbudowywać ad infinitum: - „perwersyjny” będzie więc ten, kto (z przyjemnością) usiłuje wejrzeć w to, od czego inni (z obojętnością, oburzeniem lub obrzydzeniem) odwracają wzrok… Albo na przykład ktoś, kto pieści się z tym, czego większość nie chce (albo się boi) dotykać… Czym wobec tego „perwersja” różni się od przekory? Otóż jest ona przekorą w stopniu (naj)wyższym. Przykład? Roześmiany homo erectus nad grobem matki. Jego cechy to wyprostowana postawa, niefrasobliwy wzwód oraz promienny chichot (zamiast modlitewnego pochylenia i łzawej zadumy). Dla mnie taka figura to emblemat zarazem przekory i „perwersji”.

Odpowiadając teraz na drugie z Twoich pytań, zaryzykuję twierdzenie, że dziś w polskiej sztuce to ja jestem „perwersyjny”. Mógłbym właściwie na tym poprzestać i - powołując się (z lekko przymrużonym okiem) na bezapelacyjny werdykt prasy codziennej - bez zbędnych wyjaśnień przyjąć miano „najbardziej perwersyjnego z polskich artystów” :-) Tak jednak nie zrobię – lubię wszak wikłać się w wyjaśnienia.

A zatem „najbardziej perwersyjny”?… Owszem, być może… Jednak z pewnością nie jedyny. Uważam, że inni również bywają „perwersyjni”. Oto dwa przykłady, które jak mniemam, zaspokoją Twój głód konkretu. Zgodnie z podaną przed chwilą definicją, za jedną z radykalnie „perwersyjnych” prac uważam Nepal Zbigniewa Libery – ten „Pozytyw” jest według mnie radosną i beztroską „perwersją” - realizuje bowiem wskazany powyżej imperatyw (nasyconego „diaboliczną” przyjemnością) Śmiechu w obliczu tego, nad czym większość każe nam lamentować. Kto jeszcze oprócz Libery? Myślę, że Maurycemu Gomulickiemu ani „perwersja”, ani tym bardziej przekora nie są obce – zwłaszcza wtedy, gdy postuluje, by pomniki męczeństwa zastąpić w Polsce pomnikami rozkoszy…

Wróćmy jednak do mnie. Pytasz, gdzie w mojej sztuce kryje się „perwersja”? Konkretnie, w jakich pracach? Jako istotny przykład podałbym projekt Zmurzynienie – ekshumacja pewnej metafory (CSW-Zamek Ujazdowski, 2006). To egzemplifikacja dobra o tyle, że dzięki niej będę mógł odpowiedzieć również na pytanie, w kontrze do czego piszę i tworzę, a także czy to, co robię nosi znamiona rzeczywistej WYWROTOWOŚCI ?


II

Uwerturą do Zmurzynienia… był film Landscape after Battle (2005) – swoista „adaptacja” poezji Tadeusza Borowskiego, a zarazem wariacja na temat Krajobrazu po bitwie Wajdy. Ta krótkometrażowa praca wideo spełnia kryteria „perwersji” ponieważ proponuje skowyt, spermę i „rasistowską” szarżę tam, gdzie „urzędowe” wymogi stosowności domagają się od artystów szeptu, subtelności i stonowanych środków (owo „tam” to wspólnota konwencjonalnego myślenia, w której sztuka pracuje nad traumą Zagłady w warunkach instytucjonalnej kontroli sprawowanej przez polityczną poprawność).

Landscape after Battle to szkic do projektu, który miałem ukończyć w ramach programu stypendialnego Schloss Solitude w Stuttgarcie. Kiedy szkic ten zaprezentowałem dyrektorowi Schlossu, wybuchło coś, co określiłbym jako małą, ale spektakularną awanturę. W trakcie dosyć gwałtownej rozmowy, jaka odbyła się po projekcji, Jean-Baptiste Jolie (dyrektor) wypowiedział myśl zaiste znamienną. Powiedział mianowicie, że nigdy jeszcze nie widział filmu tak brutalnie dekonstruującego wyobrażenia o Zagładzie, a następnie zapytał: „Dlaczego jesteś tak brutalny? Po co tyle wulgarności i wrzasku? Czy nie można mówić o tym wszystkim w sposób głęboko subtelny, a zarazem nie-antagonistyczny – choćby tak, jak próbuje to robić Wilhelm Sasnal, który gościł u nas kilka lat temu?”. Kiedy zwróciłem uwagę, że trudno uniknąć brutalności, adaptując programowo wulgarne i obsceniczne wiersze Borowskiego, dyrektor oświadczył, że nie zaprezentuje mojej pracy publicznie ponieważ, jego zdaniem, istnieje realna groźba, iż konflikt, który ta praca wywoła, rozsadzi całą ideę pobytów twórczych w Stuttgarcie. W efekcie moja rezydencja została odwołana, a dyrektor wysłał do CSW list, w którym zapowiedział wstępną selekcję polskich propozycji rezydencjalnych (nie będzie chyba przesady w domniemaniu, iż pomysł owej „selekcji” narodził się bezpośrednio w wyniku zderzenia z moim filmem, który został uznany za propozycję na tyle niebezpieczną, że aż wymagającą wprowadzenia prewencyjnych rozwiązań „systemowych”).

Oczywiście cała ta sprawa była tylko burzą w szklance wody – chodziło przecież jedynie o drobny zgrzyt między partnerskimi instytucjami. A jednak takie iskrzenie – i to za sprawą artysty bez nazwiska – wydaje się symptomatyczne (wskazuje na - mimo wszystko groźny - potencjał projektu nie ubezpieczonego żadną marką ani galeryjnym, czy instytucjonalnym wsparciem).

Ta skromna afera miała, ku mojej uciesze, ciąg dalszy – i to na szczeblu dyplomatycznym! W roku 2006, kiedy CSW zaproponowało mi przygotowanie wystawy w ramach „W samym centrum uwagi”, ja zaproponowałem Zmurzynienie… (znacznie rozbudowaną wersję Landscape…). Propozycja ta wywołała konsternację, konsternacja zaś (wzmocniona zapewne traumą spowodowaną przez operację „Schloss Solitude”) przerodziła się w poważne obawy. Te z kolei przybrały formę konsultacji, jakie Zamek prowadził z ambasadą amerykańską (sic!). Dyrektor Krukowski zwrócił się do attache kulturalnego tejże ambasady z prośbą o opinię, czy Zmurzynienie… nie obraża przypadkiem uczuć Afroamerykanów. Wyobraź sobie rozkosze, jakie wtedy przeżywałem. To były zaiste wielkie dni! Oto ja – pozbawiona znaczenia mysz, dusząca się w swoim podziemiu – mogę wywołać konflikt dyplomatyczny! Jawa to czy sen? To jednak się działo naprawdę! Niestety, koniec tej sprawy był smutny – konflikt wszak zażegnano, a wszystko w bezbarwny sposób rozeszło się po kościach…

Drogi Kubo, pytasz zatem, czy moja sztuka ma PONADPRZECIĘTNY potencjał wywrotowy? Cóż… Sam nie wiem… Być może to, co przed chwilą opisałem wywołała subwersywna miernota…

Zmurzynienie… to także dobry pretekst, by odnieść się do hasła: Cezary Bodzianowski. Pytasz mnie, dlaczego moja sztuka jest mniej przystępna i bardziej „perwersyjna” od sztuki Bodzianowskiego? Ja do Twojego pytania dodałbym swoje – dlaczego jestem bardziej od Bodzianowskiego wywrotowy? Przede wszystkim, żywię wątpliwości, czy zestawienie Bodzianowski vs. Kozak ma w ogóle sens… Wszak obaj operujemy w odmiennych, raczej nieprzystawalnych kontekstach. Odsuwając jednak te obiekcje na bok, przyjrzałbym się sytuacji, jaka miała miejsce podczas wspomnianego już „sezonu polskiego” w CSW. BluszczZmurzynienia…, a także wtedy, gdy dyrektor odmówił zaprezentowania mojego debiutanckiego filmu wideo pt. Klasztor Inversus (2003). Zapytany o powód takiej decyzji, powiedział, że „sumienie człowieka wierzącego” nie pozwoliłoby mu bronić Klasztoru… przed ewentualnymi atakami). Bodzianowski nie wyrwał instytucji z drzemki; nie zburzył jej spokoju. Skoro tak, to nie wierzę, by w Bluszczu się czaiła się „perwersja” i subwersja. Przyznaję, że jest w tym projekcie przekorna błazenada – w istocie jednak przekora ta jest pozorna, niegroźna i niczego nie przewartościowująca. Akcję Bodzianowskiego zaliczam zatem do Adornowskiej kategorii „ugodowej clownady” (którą opisuję w tekście Dialektyka anachronizmu, analizując pułapki pseudo-wywrotowej ironii. Patrz: Obieg 1-2 (75-76) 2007, s. 108, 122). Bodzianowskiego był wtedy interpretowany jako krytyka instytucjonalna. Cóż to jednak za krytyka, która wywołuje dobroduszną akceptację krytykowanego? Czy Bodzianowski choć raz zburzył święty spokój dyrektora Krukowskiego? (mi się to udało dwa razy – przy okazji

No dobrze, a jak w Zmurzynieniu wyraża się „perwersja” (albo przekora)?

Jej obecność znajduje wyraz w afirmacji niestosowności. Władza (eh, ci dyrektorzy…), domaga się w obliczu Zagłady gestów estetycznie dyskretnych i umiarkowanych? Ja zatem funduję obscenę i eksces. Większość chce spokoju i subtelności? Ja proponuję agon niestosownych języków – przeestetyzowanego dyskursu Jüngera i wulgarnego skowytu Borowskiego. I delektując się tym agonem, wznoszę toast za Prawdę Przyjemności, a na pohybel etosowi świętoszkowatego decorum. Czy to jest nadmiernie czy tylko przeciętnie „perwersyjne”? (rozstrzygnij sam, a jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o Zmurzynieniu, to odsyłam Cię tutaj)


III

W tym miejscu warto się zastanowić, jaki jest cel mych opozycyjnych działań. W kontrze do czego piszę i robię filmy? Otóż jednym z podstawowych problemów, jakie mnie nurtują, jest zagadnienie „ponowoczesnej” reakcji na fundamentalne szoki nowoczesności. Emblematyczną figurą takiego szoku jest oczywiście Zagłada. W związku z tym mógłbym zadeklarować, że działam na przekór strywializowanym sposobom obrazowania i interpretacji Zagłady. Zmurzynienie… odczytać można w tym kontekście jako próbę przedstawienia alternatywy wobec dwóch konwencjonalnych modeli „ukazywania” Holokaustu.

Pierwszy z nich akcentuje epistemologiczną i estetyczną „niemoc” przedstawienia. W model ten wpisuje się np. Wilhelm Sasnal, popularyzując (czy też – trywializując) specyficzną metodę obrazowania (nazwijmy ją „Tuymansowską”), która ma udowodnić, że szok Zagłady jest „nieprzedstawialny”, a Holokaustu się nie da „przetłumaczyć” na język tych, co przeżyli. Takie jest dla mnie przesłanie obrazu Sasnala Shoah (Tłumaczka) (2003). W moim przekonaniu ta optyka jest artystycznie zbanalizowana, a poznawczo - bezużyteczna. O tym, o czym nie da się mówić, trzeba milczeć, a tego, czego nie da się zobrazować, nie ma sensu pokazywać. Oto jałowa konstatacja poznawczej niemocy – całkowicie nieprzydatna z mojej perspektywy.

Drugi model nie kontestuje idei przedstawialności. Przeciwnie – kultywuje bogobojną wiarę w „prawdę historyczną” zawartą w bezpośredniości osobistego Świadectwa. Świadectwo ofiar jest w tym wypadku rodzajem lustra, w którym po-Holokaustowa kultura widzi całą problematyczność swej tożsamości. Model ten idealnie wpisuje się w instytucjonalne zapotrzebowanie na „dyskusję” dotyczącą „bolesnej” przeszłości. Nic w tym dziwnego - wszak jest to paradygmat eksploatujący język lubiany przez dyrektorów placówek kulturalnych. Ten frasobliwo-boleściwy, nobliwy, solenny i dyskretnie „kazalniczy” dyskurs jest w istocie „urzędowym” językiem martyrologicznej mitologii, który na modłę „papieską” usiłuje naśladować mowę „Prawdy”. Podręcznikowym przykładem posługiwania się takim dyskursem jest według mnie wystawa Po Jedwabnem Zofii Lipeckiej (Andrzej Seweryn - zatrudniony, by odczytać Świadectwa – brzmi w Zachęcie niemal jak papież, a już na pewno jak prymas).

Zmurzynienie… lokuje się w opozycji do opisanych modeli – lekceważy bowiem wątpliwości związane z nie/przedstawialnością Holokaustu, a nawet więcej – eskaluje przedstawienie. Co ważne, eskalację tę próbuje wyrazić językiem „orgii”. Dlatego porzuca „adekwatny” dyskurs „faktów-mówiących-za-siebie” oraz powściągliwie „empatyczny” języki „mszy”, „akademii ku czci…”, „apelu zgładzonych” etc. Obrazowanie respektujące decorum zostaje tym samym zastąpione niestosowną kumulacją obscenicznych wizerunków Zagłady.


IV

Kwestia przedstawialności lub reprezentacji ściśle wiąże się z moim najnowszym projektem, o który zresztą pytasz w swoim liście. Chodzi o Song of Sublime (Pieśń wzniosłości, 2008). Chciałbyś dowiedzieć się, drogi Kubo, czy uważam, że Song of Sublime (tak właśnie brzmi tytuł, a nie – jak piszesz – Sublime) to praca wywrotowa, która narusza jakiś status quo? Otóż nie sądzę, by film ten był wywrotowy, a tym bardziej, by kwestionował instytucjonalny stan rzeczy. Nie rozumiem zresztą dlaczego pytasz mnie o to akurat w kontekście tej pracy (czyżby był to jedyny mój film, jaki widziałeś)? Czy kiedykolwiek sugerowałem, że Song… zaprojektowany został jako dzieło subwersywne? Nie przypominam sobie. Powtarzam więc - nie jest to praca wywrotowa (i wcale być taką nie miała). Razem z towarzyszącym mu tekstem, stanowi po prostu jedną z wypowiedzi w debacie na temat wzniosłości. Podkreślam – razem z tekstem (większość moich prac bowiem posiada tekstualny rewers i nie powinna być interpretowana w oderwaniu do tego rewersu, do którego Ty zdajesz się żywić - jakże dziś pospolitą w Polsce - awersję;-).

Pracując nad Songiem… nie miałem wprawdzie wywrotowych ambicji, żywiłem jednak przekorne (a po trosze chyba i „perwersyjne”) tęsknoty. Otóż chodziło mi – w filmie – o zwrócenie uwagi widza na wszechobecność patosu w kinie współczesnym, a co za tym idzie, na niezbywalność tego fenomenu w strukturze kolektywnej wyobraźni. Sądzę, że pokazanie tej realizacji w przestrzeni galeryjnej było potrzebne dlatego, że patos jest w polu współczesnej sztuki niemal całkowicie nieobecny, a jeśli już bywa obecny, to zazwyczaj w formie represyjnie korygowanej przez pseudo-krytyczną ironię (pisałem o tym w Dialektyce anachronizmu, analizując stosunek do tzw. patosu historii na przykładzie pracy Bagnet na broń Oskara Dawickiego). Song of Sublime był wobec tego aktem uwolnienia patetycznej energii z szablonowego cudzysłowu łatwej ironii. To uwolnienie, czy wręcz – rozpętanie, uważam za zabieg w polskiej sztuce raczej niespotykany.

W tekście prelekcji próbowałem z kolei nie tyle może kontestować, co raczej poddać w wątpliwość przydatność strywializowanego przez Żiżka „postmodernistycznego” rozumienia wzniosłości zredukowanej do zagadnienia reprezentacji. Oprócz tego, w swoim eseju chciałem ukazać użyteczność kinematograficznych obrazów patosu, które późna nowoczesność mogłaby wykorzystać w celu krytycznej korekty granic wyznaczonych przez demokratyczno-liberalny imperatyw Bezpieczeństwa. Nie widzę potrzeby szczegółowego referowania moich tez akurat w tym miejscu – odsyłam Cię do tekstu, którego nie chcieliście wydrukować w Obiegu. Powiem tylko, że w moim przekonaniu lekka „perwersja” (lub tylko przekora) mojego ujęcia wzniosłości polega na zanegowaniu aksjomatu Lyotarda, w myśl którego ważne jest nie tyle to, co się widzi, lecz raczej sam mechanizm widzenia. Ponieważ aksjomat ten dzisiaj jest w polskiej sztuce bezkrytycznie aprobowany, więc jego negację – czyli Song of Sublime wraz z towarzyszącym mu tekstem - uznaję za gest dość wyraźnie odróżniający się od przeciętnej gestykulacji, z którą na co dzień mamy do czynienia na naszej scenie. Żeby jednak (d)ocenić ów gest, drogi Kubo, trzeba zaglądać nie tylko do Żiżka, lecz czasem także do Hegla lub Kanta. Słowem - przekraczać horyzonty wyznaczone przez aktualnie obowiązujące lektury.


V

No właśnie! Tak oto dotarliśmy do problemu TRANSGRESJI. Chciałbyś dowiedzieć się, jak rozumiem to słowo. Oczywiście chodzi o przekroczenie granic narzuconych przez „system”. Wbrew jednak temu co sugerujesz – i tutaj muszę Ci zwrócić uwagę, że sugerujesz to (nie po raz pierwszy) z uporem, który każe mi podejrzewać, że albo bardzo nieuważnie czytasz moje teksty i komentarze, albo świadomie próbujesz włożyć mi w usta coś, czego nigdy nie powiedziałem – a zatem, wbrew temu co sugerujesz, nie definiuję „systemu” jako totalitarnej, zamordystycznej struktury, która odmawia uciśnionym artystom prawa do chleba i ekspresji. W związku z tym nie rozumiem, dlaczego w Twoim liście pojawia się ironizująca zbitka semantyczna, czyli „Orwellowski świat sztuki”. Ja takich określeń NIGDY nie używałem. Przykro mi, że mnie do tego zmuszasz, ale wobec Twych insynuacji nie widzę innego wyjścia, jak zacytować samego siebie. W tekście Przeciw Młodości? piszę przecież, że „system bynajmniej nie jest strukturą zaprogramowaną przez demonicznych administratorów - to raczej wypadkowa aktualnego układu sił, mniemań i gustów – coś, co określiłbym jako WSPÓLNOTĘ KONWENCJONALNEGO MYŚLENIA”.

W tym kontekście transgresja, którą postuluję, oznacza tylko (i aż) próbę wyściubienia nosa poza to gremialne i bezrefleksyjnie zadekretowane myślenie, które każe np. patrzeć na Zagładę przez Tuymansowski pryzmat, wzniosłość ukazywać poprzez Żiżkowską kliszę, a polityczną „skuteczność” sztuki dekretować przy pomocy uproszczonych interpretacji Ranciere’a.

A zatem konwencjonalne myślenie. To właśnie ono sprawia, że Artur Żmijewski – niegdyś niepokojący i fascynująco bezwzględny artysta (Karolina, 80064) – tworzy dziś tak schematyczne i miałkie prace, jak Oni czy Polak w szafie – prace, które rozmieniają „piekielne problemy” (np. problem antagonizmu czy „języka nienawiści”) na socjologiczne liczmany (wiedza, która została wyprodukowana w Onych nie oferuje niczego ponad to, co można codziennie zobaczyć w telewizyjnych felietonach). Piszę tu o Żmijewskim nie tylko dlatego, że o niego pytałeś, lecz także z tego powodu, iż artysta ten wydaje mi się pod istotnymi względami bardzo bliski. Jego doniosłe postulaty przerwania „milczenia” sztuki, przezwyciężenia figury artysty zredukowanego do roli „genialnego idioty”, a wreszcie - przekonanie o konieczności interdyscyplinarnej kuracji, jakiej powinna poddać się nasza sztuka – wszystko to sprawia, że w pewnym stopniu czuję się „krewnym” Żmijewskiego. Niestety jego ugrzęźnięcie we „wspólnocie konwencjonalnego myślenia” sprawia, że pokrewieństwo to postrzegam jako nadzwyczaj trudne do zaakceptowania. Akceptując je, musiałbym bowiem zaaprobować potrzask, w jakim Żmijewski sam się znajduje, a co gorsza - próbuje wepchnąć weń innych. Tym potrzaskiem jest uwikłanie artysty w afirmowaną na polskiej scenie konwencję. W przypadku Onych i Polaka w szafie konwencją taką jest m.in. łopatologiczna wykładnia teorii antagonizmu (kłaniają się zbanalizowani Mouffe i Laclau). W przypadku Prac wybranych pułapką okazuje się powierzchownie „lewicowy” paradygmat, który zobowiązuje artystę do tuzinkowej, pełnej pozoranctwa, a przy tym kompletnie nieskutecznej troski o „wykluczonych”. Ja takiej „troski” nie akceptuję – byłaby ona wiarygodna może u street-workera, u artysty jednak (który przecież tylko pozoruje prawdziwy kontakt z wykluczonymi, nie mając w istocie nic z nimi wspólnego) ta „troska” wydaje się tylko filisterską „filantropią”. Wobec tego oświadczam z całą ostentacją (parafrazując jednego z bohaterów Witkacego), że ja - jako ARTYSTA (a nie jako obywatel) - zdechnę, a na „dobroczynność” wobec „wykluczonych” programowo nie dam złamanego grosza :)

Drogi Kubo, życzyłeś mi kiedyś, bym wzniósł się na poziom osiągnięty przez Artura Żmijewskiego. Mam nadzieję, że Twoje życzenie się jednak nie spełni – Żmijewski bowiem osunął się w poprawną politycznie miałkość schematycznych diagnoz i tuzinkowych wniosków wypływających ze zideologizowanych przesłanek (Oni, Polak w szafie). Ja natomiast zdołałem chyba takiego zagrożenia uniknąć – zwłaszcza w trakcie działań, jakie podjąłem we wspólnym – by tak rzec – obszarze łączącym mnie ze Żmijewskim, czyli w polu eksploatacji „języków nienawiści”. Mój film Lekcja Jogi (2007) jest pod pewnymi względami dość niekonwencjonalną próbą zmierzenia się z dyskursem antysemityzmu. Próbą wolną od obiegowych mniemań i wyświechtanych rozwiązań – tak teoretycznych, jak i artystycznych. Na czym ta próba polegała? O tym mogłeś przekonać się, oglądając wystawę Lekcja Jogi w galerii Lokal_30 w maju ubiegłego roku. Dość precyzyjny opis (chyba jednak niespotykanej w polskiej sztuce) metody eksplorowania antysemickiego echa znajdziesz w drugiej części tekstu Alegoria i Echo (Demony w ruinach nowoczesności), który opublikowałem na łamach tego właśnie bloga.


VI

W tym miejscu podsumowanie tego, co do tej pory napisałem, umożliwi mi przedstawienie artystycznego PARADYGMATU, dla którego chciałbym wywalczyć Uznanie (za bardziej rozbudowaną prezentację tego paradygmatu uznaję teksty takie, jak Krytyka fantazmatyczna. Niedokończona rewolta romantyczno-surrealistyczna oraz Dialektyka anachronizmu).

Otóż, jak pamiętasz, w niniejszym tekście nadałem szczególną wagę trzem ideom. Są nimi „PERWERSJA” (w mniej radykalnej formie będąca Przekorą), WYWROTOWOŚĆ (w mniej radykalnej formie będąca Przewrotnością) i TRANSGRESJA. Idee te określiłbym mianem REGULATYWNYCH ponieważ w moim przekonaniu to właśnie one umożliwiają przekroczenie granic zakreślonych w chwili obecnej przez wspólnotę konwencjonalnego myślenia. Przekroczenie to powinno być poszerzeniem horyzontów polskiej sztuki, równoznacznym z ukazaniem szansy na ODZYSKANIE UTRACONEJ IDEI KRYTYCZNOŚCI (więcej na ten temat w Krytyce fantazmatycznej…).

Ruch kierujący nas ku nowej sztuce krytycznej regulowany jest poprzez wymienione wyżej idee. Proces reaktywacji ducha krytyki rozpoczyna się od pierwotnie krytycznego impulsu Przekory, następnie ulega intensyfikacji w duchu „Perwersji”, która z kolei umożliwia radykalizację Przewrotności i przekształcenie jej w Wywrotowość. Przekora, „Perwersja”, Przewrotność i Wywrotowość dostarczają energii niezbędnej do Transgresji lub Dekonstrukcji konwencjonalnego status quo. Opisany tu proces jest w swej istocie dialektyczny – prowadzi bowiem do rewizji (a może nawet destrukcji) aktualnego stanu rzeczy, oczyszczając pole dla działań konstytuujących nowy Paradygmat.

Jak już powiedziałem, paradygmatem tym powinna być nowa sztuka krytyczna. Pozwól, że jej istotę przedstawię Ci najpierw w alegorycznej postaci. Wyobraź sobie negroidalną figurę obnażonego Erosa, ustawioną na postumencie zbudowanym z filozoficznych i literackich cegieł – Krytyki władzy sądzenia Kanta, Estetyki i Fenomenologii ducha Hegla, Dialektyki negatywnej i Filozofii nowej muzyki Adorna, Doktora Faustusa Manna, Pasaży oraz Ursprung des deutschen Trauerspiels Benjamina, Wstępu do wykładów o Heglu Kojeve’a, Stu dwudziestu dni Sodomy Sade’a, Pieśni Maldorora Lautreamonta, Historii oka i Doświadczenia wewnętrznego Bataille’a, Trylogii Sienkiewicza, Xiędza Fausta Micińskiego, Nowych form w malarstwie Witkacego, Pornografii Gombrowicza…

Wybacz, że nie będę kontynuował tej listy, drogi Kubo, ale czuję, że powinienem powrócić raczej do opisu postaci stojącej na tym dyskursywnym fundamencie. Jako się rzekło, jest to czarnoskóry Eros. Bóg ten przybiera ekwilibrystyczne, a przy tym obsceniczne pozy, tryskając spermą i strumieniami ekskrementów. Jego ciało spływa też potem – Eros wszak pogrążony jest w Dionizyjskim tańcu. Nie zatraca się jednak w szale – wszak z jego szeroko otwartych ust nie same płyną wrzaski (zmieszane ze śliną), lecz fruną także natchnione oracje, a nawet – o dziwo - trzeźwe analizy (naszpikowane oczywiście cytatami z klasyków). Dodajmy do tego, iż jego głowy nie zdobią wyłącznie wawrzyny – bóg bowiem nosi też okulary. Zza szkieł sypią się iskry tańczące w oczach bezdennych. Jedno z nich (czarne z zielonkawymi cętkami) jest oknem duszy przepastnej jak otchłań i dzikiej jak dżungla. W tej duszy grają tam-tamy szaleństwa. Drugie zaś oko (niebieskie i zimne jak lustro morza, w którym odbija się polarne niebo) to emblemat umysłu pogrążonego w drobiazgowych egzegezach i marzycielskich, ale zaplanowanych z chirurgiczną precyzją projektach… Ten trzeźwo upojony Eros dzierży łuk. W co mierzy? Otóż celem tego Erosa, a ściślej – tej erotycznej sztuki krytycznej (wszak o niej wciąż mowa), są spetryfikowane obrazy religijne i historyczne. Strzały tej sztuki kruszą skorupę stereotypów, ukazując zaskakującą żywotność mitów religijnych i historycznych. Nowa sztuka krytyczna ma ambicję radykalnego zmierzenia się z religią i historią, wychodzi bowiem z założenia, że dotychczasowe wysiłki polskich artystów są w tej materii zbyt mało radykalne.

Przykładem deficytu radykalizmu jest powszechnie aprobowany – nie-traumatyczny – sposób konfrontacji z fenomenem historycznym lub religijnym (zaznaczyć tu trzeba, że w chwili obecnej polska sztuka z problemem religii właściwie nie konfrontuje się wcale). Modelowym exemplum „dyskretnego” i „delikatnego” (nie)przepracowania historycznej traumy jest malarstwo Wilhelma Sasnala – mam przede wszystkim na myśli obrazy, w których artysta eksploatuje motywy związane z Holokaustem. Jeśli zaś chodzi o konfrontację Sasnala z „kwestią” religii, to za miernik jego radykalizmu uznać należy zabieg polegający na… zamalowaniu twarzy na fotografii kardynała Wyszyńskiego (cóż… biorąc pod uwagę ogólną atmosferę w kraju, ktoś mógłby uznać ten gest za kwintesencję radykalnie krytycznego ikonoklazmu. Daruj, Kuba, ale ja tego zrobić nie mogę).

Proponuję wobec tego inny paradygmat. Zamiast dyskretnych, „rozostrzonych” subtelności, które dla mnie są smutnym świadectwem odwiecznych polskich zahamowań, postuluję sztukę radośnie obsceniczną, obrazoburczą i abjektalną (patrz: Krytyka fantazmatyczna...). Ta krytyczna sztuka nie może być jednak „naiwna” – nie stworzą jej pogrążeni w transie (nie)święci „idioci” albo „słowiki” urzekające prostotą „naturalności”. Przeciwnie – wykreowana zostanie na teoretycznym gruncie przez chłodnych intelektualistów, przedkładających spekulatywną premedytację nad „instynkt”, który redukuje artystę do „jabłoni rodzącej jabłka”. Wyróżnikiem postulowanej sztuki będzie jej swoista interdyscyplinarność, polegająca na tym, że sztuka ta, nie przestając być sobą, czyli przede wszystkim fenomenem estetycznym, stanie się również „filozofią” (lub „krytyką filozoficzną”) albo „literaturą” (lub „krytyką literacką”). Taka „filozofia”/„literatura” - uprawiana innymi („artystycznymi”) środkami - krytykować będzie nowoczesne mity historyczne i religijne. Przy czym krytyczność w tym przypadku rozumieć należy jako specyficzny rodzaj konfrontacji – jest to mianowicie KONFRONTACJA IDEI Z JEJ SKRAJNOŚCIAMI. Podstawowa wartość tak rozumianej krytyki – a zarazem jej oryginalność - wiąże się z tym, że owa krytyka, negując, a co za tym idzie, częściowo przynajmniej destruując mit, nie prowadzi wcale do jego likwidacji. Negacja bowiem nie anuluje, lecz pogłębia i określa, wydobywając ze skorupy stereotypu to, co żywotne. Tym samym KRYTYKA OZNACZA RÓWNIEŻ REWITALIZACJĘ (jak pisze Benjamin, idee ożywają tylko w kontakcie ze swoimi skrajnościami).


VII

Na czym konkretnie polega, i do czego potrzebna jest dzisiaj taka krytyka?

Otóż polega ona na próbie konfrontacji (późno)nowoczesnego Polaka z jego ekstremalnymi potencjami. Kim tu i teraz jest ten Polak? W uproszczeniu nazwałbym go konserwatywno-liberalnym „Platformerem-Połanieckim”, który unika wielkich wyzwań, „przeklętych” problemów i wielkich tematów. Ten „Platformer” (z pozoru nowoczesny) to w istocie figura dziewiętnastowieczna – Sienkiewiczowski Polak „zdziecinniały”, o którym pisał Brzozowski. „Platformer” ów jest w gruncie rzeczy Stachem Połanieckim, który zamiast filozofować, „na umór farbuje perkaliki” (symptomatyczne jest to, iż takie figury królują nie tylko w polityce, lecz także na scenie artystycznej - z tą jednak różnicą, że „połaniecczyzna” artystów jest często zamaskowana – konserwatywno-liberalne serduszko bije wszak pod t-shirtem z Che Guevarą. Sasnal jest więc emblematyczny także i w tym wypadku – pisałem już o tym chyba w Krytyce kosmetycznej).

Nowa sztuka krytyczna powinna prowadzić zatem do zderzenia Platformera-Połanieckiego z jego ekstremalnym sobowtórem. Po co? Po to, by w wyniku wstrząsu pękła filisterska skorupa i żeby w (późno)nowoczesnym Polaku uaktywnił się potencjał INTELEKTUALNEGO i FANTAZMATYCZNEGO radykalizmu. W wyniku tej aktywacji powinny obudzić się skrajności – antytezy, które demokratyczno-liberalnej polskości pomogą zrewidować (tzn. pogłębić i na nowo określić) własną tożsamość. Podkreślam – celem konfrontacji ze skrajnościami bynajmniej nie jest likwidacja demokratyczno-liberalnego Polaka, lecz jego specyficzne „nawrócenie” – to jakby próba wyzwolenia Połanieckiego z fabryki „perkalików” i przywrócenia mu krytycznej przytomności.

Sformułowane powyżej postulaty starałem się zrealizować w projektach takich, jak Klasztor Inversus oraz dyptyk Lekcja Jogi / Lekcja Lucyferyczna. W pierwszym przypadku chodziło o konfrontację „bogobojnej” idei bohatera narodowego z jego ekstremalnym sobowtórem, o zderzenie prawowiernego, skruszonego Kmicica z demonicznym bliźniakiem - Kmicicem-Azją – obrazoburcą, sodomitą i bezbożnikiem. Przebieg tej konfrontacji dokładnie analizuję w tekście Klasztor Inversus czyli jak filozofować szablą Kmicica, wygłoszonym w roku 2007 na seminarium Marii Janion w Instytucie Badań Literackich PAN. Tekst tego odczytu opublikuję niebawem na blogu – jest on bowiem precyzyjnym opisem metody, przy pomocy której próbuję realizować zadania sztuki krytycznej. Ponieważ Klasztor… w październiku otworzy przegląd mych filmów organizowany przez Fundację No Local, będzie więc okazja, by film skonfrontować z tekstem.

Dyptyk Lekcja Jogi / Lekcja Lucyferyczna to także starcie z ekstremami. W tym przypadku Polak „romantyczny” konfrontuje się ze swymi skrajnymi potencjami – „Żydożercą” i „Lucyferystą”. Co ważne, konfrontacja ta ukazana zostaje nie jako tragikomedia przeszłości, lecz jako w najwyższym stopniu aktualna psychodrama, ujawniająca groźną, a zarazem pełną obietnic próbę żywotnych sił, które wciąż kształtują polską wyobraźnię.

Zarówno Klasztor…, jak i Lekcje… uważam za projekty reprezentatywne dla paradygmatu nowej sztuki krytycznej – „perwersyjnej”, wywrotowej i transgresyjnej. Zwłaszcza zwróciłbym Twoją uwagę, drogi Kubo, na Lekcję Jogi / Lekcję Lucyferyczną – sądzę bowiem, że jest to unikalne przedsięwzięcie filozoficzno-filologiczno-filmowe. Na dowód, że w tej opinii nie jestem zupełnie osamotniony, pozwól mi przytoczyć fragment recenzji Marii Janion (Lekcje… stanowią bowiem część mojej pracy doktorskiej):

„Praca doktorska Tomasza Kozaka to bardzo ambitny projekt połączenia teorii i praktyki, naukowej rozprawy i współczesnej sztuki. Część artystyczną stanowi dyptyk złożony z własnych filmów autora – Lekcji Lucyferycznej (2006) i Lekcji Jogi (2007) – inspirowanych twórczością Tadeusza Micińskiego. Natomiast rozprawa teoretyczna Mitologia romantyczna pod powierzchnią kulturowej kliszy. Analiza własnych eksperymentów z filmem found footage jest, jak pisze Kozak, «próbą odczytania pewnych aspektów dyskursu Micińskiego przy pomocy aparatury teoretycznej skonstruowanej przez Waltera Benjamina. Tą aparaturą jest teoria alegorii» (s. 9). Próbie owej towarzyszy interpretacja własnego projektu artystycznego oraz wysiłek stworzenia «specyficznego projektu sztuki krytycznej, która – wykorzystując instrumentarium literatury i filozofii – bada obecność i wpływ romantycznych fantazmatów na oblicze współczesnej kultury» (s. 10). Tomasz Kozak jest bowiem przekonany, że zadaniem sztuki polskiej powinno być działanie w duchu «fantazmatycznej» wywrotowości zmierzającej do wytworzenia własnego paradygmatu. Interpretacja literatury i sztuki, autointerpretacja, krytyka sztuki oraz próba stworzenia pewnej jej wizji – wszystko to składa się na niezwykle szeroko zakrojony i w wielu szczegółach nowatorski projekt badawczy i artystyczny”

Mam nadzieję, że projekt ów – złożony nie tylko z filmów wideo, lecz także z książki – zostanie niebawem opublikowany w swej integralnej postaci – właśnie jako książka z płytami DVD. Wtedy być może będziesz miał okazje wyrobić sobie na temat Lekcji… własną opinię (odnoszę wrażenie, że filmów tych jeszcze nie widziałeś) – tymczasem nie pozostaje Ci chyba nic innego, jak uwierzyć autorytetowi na słowo (to zresztą – jak mniemam – nie powinno Ci sprawić nadmiernych kłopotów:)

Pytałeś mnie także o moje malarstwo… Wybacz, że skoncentrowałem się wyłącznie na filmach, ale to właśnie one są dla mnie pierwszoplanowe, malarstwo uważam natomiast za sprawę drugorzędną (nie malarstwo w ogóle, lecz moje malarstwo). Dlatego nie zamierzam kruszyć kopii o swoje obrazy. Niemniej, w formie pocztówki wysyłam Ci projekt, który daje pewne pojęcie o tym, jak w obrębie malarstwa ściennego pojmuję ideę krytycznej konfrontacji z religijnością, a szerzej – ze skrajnościami polskiej kultury.



Powyższy mural to tylko symulacja - niestety (albo na szczęście) nie został on zrealizowany (przygotowałem go w zeszłym roku w ramach Raciborskiego Festiwalu Sztuki). Czeka zatem w sferze potencjalności. Nie martwi mnie to specjalnie, albowiem – jak pisał Schiller – „wszelkie oddziaływanie estetyczne opiera się na prawdzie poetyckiej (…) Prawda poetycka nie polega jednak na tym, że coś rzeczywiście się wydarzyło, lecz na tym, że mogło się wydarzyć, a więc polega na wewnętrznej możliwości tkwiącej w rzeczy. Siła estetyczna musi więc istnieć już w wyobrażonej możliwości”.


VIII

O „wyobrażonej możliwości” piszę tu (z pewną auto/ironią) nie bez przyczyny. Pytasz mnie wszakże, czy jakiekolwiek podjęte przeze mnie działanie wywarło kiedyś wywrotowy skutek? No cóż… żadna z moich prac nie zmieniła w widowiskowy sposób zbiorowej świadomości. Pamiętaj jednak, że siła estetyczna istnieje już w wyobrażonej możliwości :-) Poza tym, ja – w przeciwieństwie do Żmijewskiego – nie wierzę w natychmiastowe i bezpośrednie „skutki”. Dlatego – wbrew temu, co sugerujesz – nie marzę wcale w wybijaniu dziur w „murze”. Spektakularne eksplozje to nie jest mój modus operandi (zwróć, proszę, uwagę na to, co piszę o „objawieniach” i „wybuchach” w Przeciw młodości?). Ja będę was raczej powoli intoksykował, albo – jak Lautreamontowska wesz – stopniowo nacinał pocałunkami korzenie waszych mniemań. Rzym nie został przecież zburzony z dnia na dzień… Ja zresztą nie chcę go zburzyć, lecz raczej – „przemontować”.

Dlaczego nie burzyć? Ot, choćby dlatego, że ani scena artystyczna, ani rynek to nie są twierdze, które bym musiał szturmować, albo więzienne lochy. „System”, o którym pisałem – owa „wspólnota konwencjonalnego myślenia” – to nie jest totalitarna dyktatura. Dlatego nigdy w swoich tekstach nie używałem słowa „bunt”. Nie jestem „buntownikiem” bo nikt mnie nie zniewolił. Nie jestem zamaskowanym agentem – Wallenrodem – bo wcale nie muszę się maskować. Mogę mówić, pisać i pokazywać to, na co mam ochotę (i jeszcze czerpać z tego przyjemność). W tym „system” mi nie przeszkadza, a czasem nawet pomaga. Wspólnota konwencjonalnego myślenia to nie jest zakon krzyżacki zaśrubowany w zbrojach i zamkach, które zmuszony jestem zdobywać albo podstępem się do nich zakradać.

„System” to po prostu „rynek” – a zatem także AGORA – przestrzeń agonu, w której nie tylko konkurują produkty, lecz także ścierają się racje. Ja wierzę, że jestem w stanie przekonać innych do swoich racji. I to właśnie staram się robić. Stopniowo, lecz systematycznie uświadamiać innym uczestnikom wymiany idei, że obecny kształt rynku jest niezadowalający ponieważ promuje się na nim sztukę zbyt grzeczną, bezrefleksyjną i nie podejmującą wielkich tematów (albo podejmującą je w sposób komercyjny i konformistyczny)…

Robię to zatem stopniowo – wszak nie od razu Kraków zbudowano (wybacz mi ten komunał). I wierzę, że wszystko jeszcze przede mną… Ta wiara się wiąże z Twoim pytaniem o mój „sukces”. Nie jestem jednak pewien, czy obaj definiujemy „sukces” tak samo. Według mnie miara „sukcesu” na rynku jest prosta i precyzyjna – to algorytm wyliczający rankingowe hierarchie. Pozycja w rankingu Artfacts - tym według mnie dzisiaj jest „sukces”.

Odróżniam jednak „sukcesy” od „zasług” (niemniej, te pierwsze mogą zamienić się w drugie). „Sukcesy” budują wyłącznie pieniężno-prestiżową pozycję artysty (a także związanych z nim kuratorów i marszandów), „zasługi” natomiast przynoszą profity, z których – oprócz osobiście zainteresowanych - korzystają też inni. Krótko mówiąc - „zasługa” to korzyść społeczna.

Czy wobec tego uważam, że osiągnąłem „sukces”? Odpowiadam: w Polsce – nader umiarkowany, za granicą – żaden. Czy chciałbym go osiągnąć? Jak najbardziej – z tym jednak zastrzeżeniem, że zależy mi JEDYNIE na „sukcesie” sztuki krytycznej – przekornej, „perwersyjnej”, przewrotnej, wywrotowej i transgresyjnej. Czy mam szansę na taki „sukces”? Jak najbardziej – to zależy od tego, czy uda mi się przekonać wspólnotę konwencjonalnego myślenia do swoich kontrowersyjnych racji, a jednocześnie zachować autonomię mojej „transgresyjności”, „perwersji” etc. Jeśli tę autonomię zachowam, to wtedy „sukces” okaże się „uznaniem”. „Uznanie” tym jednak się różni od „sukcesu”, że nadchodzi zawsze w wyniku WALKI przeciwstawnych estetyk i poglądów (dlatego uważam, że FGF i jej artyści ZAPRACOWALI na „sukces”, ale nie WYWALCZYLI „uznania” – ich poglądy i prace bowiem bezkonfliktowo realizują aktualne zamówienia rynkowe – na post-Richterowskie malarstwo [Sasnal], na post-Dargerowski surrealizm naiwny [Ziółkowski], na lewicujące wideo zaangażowane na rzecz „wykluczonych” [Żmijewski], na „miękką” krytykę instytucjonalną [Althamer, Bodzianowski]).

W tym miejscu pojawia się pytanie, czy wobec tego droga, którą obrałem - i którą podążam, walcząc o „uznanie” - różni się od drogi innych artystów. I tak, i nie. NIE – ponieważ siłą rzeczy muszę prezentować swoje prace i teksty w ramach „instytucji sztuki” (chyba nie chciałbyś, żebym teksty pisał do szuflady, a filmy pokazywał u siebie w piwnicy?). TAK – ponieważ droga, jaką przebyłem jest drogą sztuki kontrowersyjnej, ezoterycznej i unikalnej. Powiem nawet, że jest to droga sztuki bardziej kontrowersyjnej, bardziej ezoterycznej i znacznie bardziej unikalnej od sztuki produkowanej przez dominującą dziś w Polsce większość.

Jak na razie „sukcesy”, jakie odnosi moja sztuka są – powiedzmy - znikome. A „zasługi”? Z tym, jak sądzę, jest nieco lepiej. Za zasługę poczytuję sobie ukazanie kilku pisarzy (Sienkiewicz, Borowski, Miciński, Benjamin) w oryginalnej perspektywie, a także zintensyfikowanie ich literatury oraz przekształcenie jej w domenę krytyczności tyleż niekonwencjonalnej, co radykalnej. Ta krytyczność może przynieść korzyści nie tylko mnie, lecz również innym. Dziś wprawdzie jest to kapitał skromny, ale ulokowany na wysoki procent… Poczekajmy zatem, jakie profity przyniesie…


IX

Poczekajmy też, Kubo, jak się rozwinie ten blog. Przyznaję, iż natychmiastowość Twojej reakcji na mój projekt jest wielce pochlebna. Oto mój (arcy)wróg już po tygodniu od premiery żąda ode mnie podsumowań. Traktuję to jako wyraz uznania. Całkowicie się przecież ze mną nie zgadzasz, a mimo to z powagą i szacunkiem słuchasz tego, co mówię (czymże to jest, jeśli nie uznaniem?)

Ale wolnego! Ja jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa, a Ty chciałbyś już wszystko wyjaśnić? Ejże… Niewczesność tego postulatu stawia mnie w sytuacji doprawdy niezręcznej – bo oto zmuszasz mnie, bym Ci tłumaczył – niemal jak Nietzsche - „dlaczego jestem taki mądry?”, „dlaczego jestem taki światły?”, „dlaczego jestem przeznaczeniem?” itd. Wolnego, Kuba, wolnego… Być może i na to przyjdzie pora – dziś poprzestańmy na wyjaśnieniu, dlaczego jestem tak „perwersyjny”, wywrotowy i transgresyjny :-) Mam nadzieję, że te wyjaśnienia Cię zadowolą. I pamiętaj – sam mnie do nich zmusiłeś.


Zawsze oddany

Tomasz Kozak


p.s. I. Na czym polega wyjątkowość Lokalu_30? Ot, choćby na tym, że wspiera NAJBARDZIEJ perwersyjnego z polskich artystów ;-)

p.s. II. Czy cała polska scena jest drętwa (czytaj: schematycznie skonwencjonalizowana)? Oczywiście, że nie – ale tak dziwnie się składa, że najbardziej drętwa jest jej „czołówka” – przede wszystkim kuratorzy z Fundacji, następnie niektórzy z jej artystów – np. Artur Żmijewski jest według mnie drętwy wręcz modelowo, podobnie zresztą, jak Monika Sosnowska. Drętwe niezmiernie są też tendencje „formalistyczne” – np. „Krzywe koło” było szatańsko drętwą wystawą. Uwagi o drętwocie są jednak skrajnie subiektywne. Nie chciałbym wdawać się w rozważania na ten temat, bo kategoria „drętwoty” zbyt przypomina mi odrażającą kategorię „fajności”, wprowadzoną niegdyś przez Rastra. Generalnie, tego typu język jest dobry w lajf-stajlowym magazynie, ale nie w poważnej dyskusji. Dlatego posłużenie się słowem „drętwy” uważam za swój błąd (być może powinienem wycofać to słowo z mojego dyskursu).

48 komentarzy:

Anonimowy pisze...

uff... niezła salwa z wielu luf

Anonimowy pisze...

raczej pierdnięcie

Tomasz Kozak pisze...

Szanowni Państwo, bez przesady. Ani "salwa", ani "pierdnięcie" - po prostu wyczerpująca (jak mniemam) odpowiedź na kanonadę pytań.

Anonimowy pisze...

moze zbyt wyczerpujaca

Tomasz Kozak pisze...

Zależy dla kogo :-)

Anonimowy pisze...

krytykant leży na deskach

Tomasz Kozak pisze...

Nie lekceważyłbym jego odporności :-)

Krytykant | Kuba Banasiak pisze...

Tomek,

przede wszystkim dzięki za obszerną odpowiedź.
Mógłbym zbyć ją – po pierwszej lekturze tego kolosa tak planowałem, ale po przemyśleniu dałem spokój – wpisem złożonym z powtórzonej 666 razy frazy JAK (na planie wizualności i instytucjonalności, a nie dyskursywności)? KONKRETY. JAK? KONKRETY. JAK? KONKRETY. JAK? KONKRETY. JAK? KONKRETY. JAK? KONKRETY… etc.

Mogę też powtórzyć mój ostatni komentarz spod Twojego wpisu o młodości:

„Tak naprawdę pytałem o to, jak realizujesz swoje postulaty. Czym się różnisz. I Twoja galeria. I Twoje kroki na naszej scenie. Nie chciałem czytać po raz wtóry DLACZEGO (perwersja, wywrotowość...), ale JAK. Konkretnie. Stabilnie. Fakty. Bez przypisów. Co Ty chcesz – to ja wiem, aż za dobrze. Tylko nie bardzo wiem JAK. Więc chyba po raz kolejny – CO, DLACZEGO – to będzie dość jałowe. Bo chciałem przyszpilić Cię w kwestii nie powodów, a PRAKTYKI.
KON–KRET!!!”

Jednak nie powtórzę. Dlaczego? Bo albo się nie zrozumieliśmy, albo Ty, jako wytrawny trickster, postanowiłeś zafundować sobie gigantyczną auto-egzegezę. Dlaczego się nie zrozumieliśmy? Bo, powtórzę, ja wiem co Ty chcesz. Tylko mnie się wydaje, że Twoje prace (widziałem nie tylko, wbrew Twym kąśliwym uwagom, „Song of Sublime” – od razu przeproszę za przeinaczenie tytułu, wryło mi się w świadomość to „logo” filmu, które wisiało na stronie głównej Obiegu, a tam było chyba tylko „Sublime”) są szokiem co najwyżej dla osoby o horyzontach (przysłowiowego!) mieszczucha czy ewentualnie osoby wierzącej i dość przywiązanej do symboli swojej wiary (podobnie niezrealizowany mural, który teraz pokazujesz). I nie przekonałeś mnie, że Twoje obrazy (rozumiane jako całość Twojej sztuki – wizualność, nie malarstwo) są wywrotowe.

Bo to wszystko, co piszesz – te przechwałki – że oburzyłeś jednego i drugiego pana, to nie jest, drogi Tomku, mentalna rewolta (a o nią, powiadasz, idzie). Bo, widzisz, Ty celujesz w skalę makro, skalę, można by rzec, meta. Tak wynika z Twoich płomiennych fraz. A pisząc, że film z Sewerynem jest miałki, możesz być jedynie śmieszny. Tak, jest sporo infantylnej sztuki o Holokauście, tylko po co – nie tylko je wspominać – ale porównywać się do takich realizacji? Że oburzasz pensjonarki – to pewne. Nie chcieli Cię w jednej instytucji? To zechcą (i chcą) w 15 innych. W czym rzecz? Ano w tym, że nie siedzisz w żadnej norze, tylko w fotelu na samym środku naszego art worldu. Masz wystawy w największych instytucjach. Autorskie projekcje najnowszego filmu. Otwarte łamy najlepszych tytułów. Dobra prasę. A twierdzisz, że jesteś wywrotowy, bo ktoś nie chciał pokazać Twojej pracy.
(abstrahując od tego, że praca o Jedwabnem sytuuje się na obrzeżach sztuk wizualnych – tak, jak my je – podejrzewam – pojmujemy)

Bo to było sedno mojego listu – pytanie o styk Twoich teorii, owego „rewersu”, z praktyką, z konkretnymi pracami i posunięciami na planie polskiego (i nie tylko ) art worldu. Bo przecież są one identyczne jak Bodzianowskiego czy Sasnala. Jedyne co Cię od nich różni, to owa odmowa 2. dyrektorów (jak się okazuje, jednego). Co skazuje Cię, mimo wszystko, na wspomnianą – i chyba niezamierzoną, choć przecież wiedziałeś, że się cudnie odsłaniasz – śmieszność. Bo ekscytowanie się, że „Zmurzynienie” jest „ostrzejsze” od Dawickiego jest tylko pretensjonalne – Dawicki nie chce rewolty, nie pozuje na buntownika etc – nie chce skruszyć systemu (jak Ty go pojmujesz: jako intelektualny schematyzm), o ile mi wiadomo. Czyli porównanie jest gorzej, niż chybione – jest łatwe. A „Zmurzynienie” w końcu pokazano, czyż nie? Więc na Twoim palu znajdziemy głowę tylko jednego dyrektora. Ilu ludzi zszokował – w sensie: zmusił do głębokich przemyśleń – Żmijewski? Sam wiesz, bo uznajesz jego klasę. I to dla mnie więcej znaczy, niż ów nieszczęśnik ze Stuttgartu.

Jednak, jak powiedziałem, nie to jest ważne, a to, że w istocie nie proponujesz na polu sztuki niczego wywrotowego, przewrotnego, nowego. Ot – „Salo” Pasoliniego (jak już jesteśmy przy porównaniach bez trzymanki). Nie przekonałeś mnie, że Twoje „obrazoburstwo” jest wywrotowe w inny sposób, niż obrazoburstwo tłumu XX-wiecznych artystów, filmowców, etc. Znasz zresztą te rzeczy. Drażnisz? Czasem tak, bo układy pewnych symboli czy gestów zawsze będą drażnić – nawet dyrektorów niektórych instytucji. Co pozostanie po Twoich hermetycznych filmach i karykaturalnych obrazach? Literalnie – na szerokim planie owego buntu, sprzeciwu, przekroczenia – nic. Więcej zmieni jeden (starszy) film Żmijewskiego, ale do niego jeszcze wrócimy.

Ale nie wszystko stracone. Bo – Twoje teksty. Otóż, tu bym zaryzykował taką tezę, to jest jedyny godny uwagi element Twojej działalności. Mówiąc prosto: Żmijewski (ten stary, dobry Żmijewski) wywracał umysły widzów obrazami; Ty robisz to – jeśli robisz – tekstami.

Widzisz – znowu mi wyłożyłeś DLACZEGO. To ciekawe teorie, błyskotliwe, świetnie napisane (jak nie chcesz upchnąć za dużo w jeden tekst lub nie brniesz w jałowe rokoko, jak we wstępie powyższego wpisu). Coś realnie świeżego, zaczepnego, każe spojrzeć na obiegowe prawdy „z ukosa”, „przestawia zwrotnicę myślenia”. Niestety zderzasz je – te teksty – z filmami takimi jak „Song of Sublime” – to mógłby zrobić „fajny” belfer do ilustracji wykładu o wzniosłości. To jest szkolne, po prostu. I cóż… Każdy Twój kolejny esej utwierdza mnie w przekonaniu, że Twoją domeną jest słowo pisane, a nie materia sztuk wizualnych – czy tego chcesz, czy nie – obraz. To ono jest na pierwszym miejscu, to ono burzy, to ono jest silne, zadziorne, zaczepne. W końcu – to do niego dopasowujesz konkretne prace, to one gonią słowo, tekst, traktat. I uginają się pod jego ciężarem, choćby było w nich tysiąc swastyk i Pan Wołodyjowski obok Murzyna. W plastyce pozostaje Ci tylko czyhanie na krzyk kolejnych pensjonarek. W tekstach – nie tylko. Ale uwaga, bo ekscytować się, że większość powtarza frazesy – no można, tylko po co?

Bo zobacz co robisz – po raz wtóry, brawurowo i pełnie, przedstawiasz mi swoją teorię. Tyle, że ja ją znam. O co mi chodziło „z tym Heglem”? O to, że bez niego, a także innych Starców Czcigodnych (a także kilku panów w średnim wieku), nie potrafisz napisać kilku prostych zdań (niczego innego nie chciałem, przeciwnie – im mniej tym lepiej w Twoim wypadku) – i tu musiałbym powtarzać początek niniejszego komentarza. Więc jak, jak uczynić to, co chcesz uczynić, obrazami, wizualnością, jak zrobić to po „Salo”, chociażby (przykład pierwszy z brzegu)?

Naprawdę – w tym wypadku wystarczyłby ustęp nr VIII.

A dlaczego nie potrafisz? Bo jesteś człowiekiem słowa, idei, tekstu. Ale nie potrzebujesz przecież mojego potwierdzenia – dała Ci je np. Janion (gratulacje).

„Wznieść się ponad poziom Żmijewskiego”? A jednak, tylko – i tu pełna zgoda – tego z czasów „Karoliny” i „80064”. Czekam. I zwracam uwagę na ciekawą koincydencję – kiedyś ten artysta destruował obrazem. Rozwalał mentalne ramy, drapał do krwi. Teraz głównie mówi i pisze. A Ty… Najbardziej zadowala Cię Twoja, jak piszesz, reinterpretacja twórczości pewnych pisarzy. Nic dodać, nic ująć.


łączę pozdrowienia,
Kuba

Tomasz Kozak pisze...

Eh, Kuba...

Zarzucasz mi brak precyzji i konkretu, a tymczasem sam próbujesz mnie odfajkować przy użyciu kilku SUBIEKTYWNYCH, GOŁOSŁOWNYCH i NIEWERYFIKOWALNYCH twierdzeń. Cała Twoja argumentacja opiera się wszak na klasycznych przesądach.

Pytasz np. retorycznie, czy wiem ilu ludzi zmusił do "głębokich przemyśleń" Żmijewski? Nie - ja nie wiem. Rozumiem jednak, że Ty wiesz. A więc ilu? Dziesięciu? Stu?
A Skąd wiesz, że ja nie zmusiłem do takich przemyśleń nikogo?

Spokojnie, zapędziłem się – twierdzisz przecież, że mimo wszystko kogoś tam skłonić do przemyśleń jestem w stanie. Z paternalistyczną wyższością utrzymujesz jednak, że będą to wyłącznie "pensjonarki". Hmm... Sugerujesz, że dyrektor Krukowski to pensjonarka? (a poza tym, skąd wiesz, że będą to TYLKO pensjonarki, a nie dodatkowo na przykład kury domowe, wiejskie dewotki lub pruderyjne ciocie – zrobiłeś jakiś sondaż czy grzęźniesz w domniemaniach?)

Pozostając w kręgu aroganckich przesądów typowych dla zdemoralizowanego laikatu, piszesz także, że to co robię może wywrzeć wrażenie CO NAJWYŻEJ na "osobie wierzącej i dość przywiązanej do symboli swojej wiary". Bogowie! To w sumie dość wulgarne ujęcie sprawy, lecz mimo to ktoś gdzieś na górze zapisze Ci to w złotej księdze. Podnosisz mnie bowiem na duchu! (a to jest rzecz najcenniejsza). Wszak w polskim przypadku owo "co najwyżej" to całkiem sporo, biorąc pod uwagę odsetek tzw. ludzi wierzących w naszym społeczeństwie. Mając do wyboru między nimi, a garstką "zaprzańców", wybieram ludzi "wiary" jako mój "target". Dzięki temu sam mogę odzyskać swą wiarę, czyli ufność w skuteczność tego, co mógłbym zrobić. Porzucam więc program minimum (bibliotekę) i zaczynam szerzyć zgorszenie w kościołach!

A zatem dzięki Ci za „osoby wierzące” i pensjonarki! Mieć pensjonarkę w swej władzy to rzecz nielicha (to niemal gwarancja wspólnictwa z Gombrowiczem – a tym nie pogardzę!).

Ku memu zdumieniu (i radości) na pensjonarkach nie poprzestajesz, drogi Kubo, i szczodrze rozdajesz swe łaski. Dlaczego jednak bawisz się przy tym ze mną w kotka i myszkę? No, bo najsampierw już prawie topisz mnie w smole i pierzu, a potem nagle wyciągasz za uszy i dajesz dar drogocenny – nadzieję! Jak bowiem piszesz – „nie wszystko stracone”. Jak to? Ma sztuka przepadła, nic się nie ostało, a jednak nie wszystko stracone? A tak to – są przecież me teksty – „ciekawe teorie, błyskotliwe, świetnie napisane”. To „coś realnie świeżego”, co „przestawia zwrotnicę myślenia”, każe spojrzeć na obiegowe prawdy „z ukosa”. Bóg zapłać choć za to, łaskawy oprawco!

Jednego wszak nie rozumiem – bo jak to, jeszcze kilka dni temu te moje „teorie” skazywałeś w swym liście na „marność”, a dzisiaj królewskim gestem przyznajesz im status „zwrotnicy”? Co się zmieniło? I co zmieni się jutro? Drżę na samą myśl o tym. Wiedz jednak, że jest to drżenie rozkoszne - drżenie nieśmiałej nadziei, że jutro Twa hojność zbuduje mi budkę dróżnika, żebym do woli mógł się zabawiać wykolejaniem pociągów wiozących pątników i pensjonarki.

Łączę ukłony
Tomek

Krytykant | Kuba Banasiak pisze...

no ironizujesz (tylko), ale chyba mnie jednak rozumiesz.. jasne - mój wpis jest zupełnie nienaukowy i dość subiektywny. a także - pewnie - za krótki. jednak w tym momencie nie wiem jak napisać to inaczej. wszystko co chciałem powiedzieć jest w moich pytaniach (pierwszym "liście otwartym") i powyższej odpowiedzi. nierówno, pewnie w sumie nieprecyzyjnie, ale nie umiem tego bardziej czytelnie wybić. nie "udowodnię" tego. pewnie wszystko sprowadza się tu do przeczuć, intuicji. jednak nie dałeś mi powodów, bym w nie zwątpił, przeciwnie. (nie odniosłeś się do tego co piszę w odpowiedzi, ani słowem, trudno, choć było tam jednak kilka "twardych" punktów - ale może i lepiej zamknąć to w takiej nieurobionej formie - choć, że potrafisz być ironiczny - to też wiem..).
najlepszego,
K

Tomasz Kozak pisze...

Kuba, jak mam nie ironizować?

Moje prace kwitujesz grubawym żartem o Wołodyjowskim ujeżdżającym murzyna... Oczekujesz, że potraktuję to na serio?

Ja tę poetykę, owszem, nawet dość chętnie zintensyfikuję i - dla sportu - pogram z Tobą w retorycznego ping-ponga, ale nie spodziewaj się, że do "argumentów" na temat "pensjonarek" (i innych nieweryfikowalnych "przeczuć", które dla Ciebie są koronnymi dowodami na moją artystyczną mizerię) podejdę poważnie...

Poza tym, ja odpowiedziałem - precyzyjnie, wyczerpująco i poważnie - na większość Twoich pytań(w tym na pytanie "jak?").

Jeśli tego nie czytasz, to znaczy, że mówimy kompletnie różnymi językami...

Anonimowy pisze...

no... z tymi pensjonarkami to Krytykant pojechal po bandzie - żenujacy argument!

Anonimowy pisze...

taaa... nie popisał sie krytykant. nierzetelny jest

Anonimowy pisze...

Mam wrażenie, że Kozak chciałby się stać artystą/demonem rodem gdzieś z końca XIX wieku...
Może i ma to sens, myśl zbiorowa tak nam skostniała, że tylko demon może nas uratować.

Tomasz Kozak pisze...

Ha! To ciekawa uwaga :-)

Powtórzyłbym jednak za Gombrowiczem: Tylko nie róbcie ze mnie TANIEGO demona - ja ostatecznie stoję po stronie Boga (nawet jeśli w niego nie wierzę) oraz porządku (nawet jeśli sie staram ten porządek zaburzyć)

[tak to mniej więcej chyba szło...]

Amen

Anonimowy pisze...

Kozak mnie przekonuje, a Krytykant nie

Anonimowy pisze...

spoko, niech se chlopak bedzie "demonem"

Anonimowy pisze...

Panie Tomasz, a jak by sie Pan odniósł do zarzutu, że Pańskie perypetie z dyrektorami to jednak nie jest najmocniejszy dowód Panskiej wywrotowści?

Anonimowy pisze...

przepraszam za literówkę. mialo być oczywiście: panie Tomaszu...

Tomasz Kozak pisze...

Nic nie szkodzi :-)

A jeśli chodzi o meritum:

No cóż, może nie jest to argument NAJMOCNIEJSZY, ale sądzę, że jego zaleta polega na tym, że jest przynajmniej KONKRETNY.

Krytykant bowiem pływa we mgle domniemań. Sugeruje, że jest depozytariuszem wiedzy pozwalającej mu np. stwierdzić, ilu ludzi poruszył Żmijewski. Zarazem insynuuje, że ja nie poruszyłem NIKOGO (rzecz jasna za wyjątkiem pensjonarek). Zapytany jednak, na jakiej podstawie wysuwa takie przypuszczenia, zaczyna mówić o tym, że to są jego "subiektywne intuicje", że nie jest w stanie tego "udowodnić"... (oczywiście mógłby porównać ILOŚĆ recenzji poświęconych Żmijewskiemu i mnie - takie porównanie bez wątpienia wypadłoby na moją niekorzyść - ale czy byłby to argument rzeczywiście rozstrzygający kwestię potencjalnej lub rzeczywistej wywrotowości? Wątpię - aktualny stan recepcji świadczy raczej o stopniu, w jakim stopniu dany artysta jest aktualnie akceptowany przez instytucje, krytyków etc.)

Tak więc, ponieważ sztuka to jednak nie parkiet giełdowy, więc ciężko w jej polu precyzyjnie zbilansować "skutki" wywoływane przez dzieła...

Ponieważ ja chciałem uniknąć dywagacji bazujących na "subiektywnych intuicjach" (ergo - przesądach), skoncentrowałem się na konkretach. Są one skromne, ale przynajmniej - wymierne. Bo, o ile trudno by mi było stwierdzić, ilu ludzi poruszyły moje prace, o tyle ze 100-procentową pewnością mogę stwierdzić, że poruszyły dwóch konkretnych dyrektorów - i to do tego stopnia, że pojawił sie pewien instytucjonalny "skutek". Powtórzę to jeszcze raz: "skutek" skromny wprawdzie, lecz wymierny.

Anonimowy pisze...

w tym sporze krytykant leży

Anonimowy pisze...

i jeszcze probuje kopać w podbrzusze

Anonimowy pisze...

ale kopniaczki są nieskuteczne (Kozak ma ochraniacze)

Anonimowy pisze...

Tomku,
a czy Ty w ogóle coś dymasz?

Anonimowy pisze...

Ale chamstwo. Moim zdaniem T.Kozak powinien kasować wrzuty takich półgłówków jak ten powyzej.

Obieg pisze...

witam,
(och jak tu miło)

przepraszam za ciszę, byłem na krótkim wyjeździe i zrobiłem sobie odpoczynek od netu

Tomek,
zaczynasz wyłapywać z moich tekstów ironię i na tej podstawie sadzić ironię czystą, nie jest dobrze :-)

żeby nie przeciągać: jednak w moim wpisie było trochę konkretów, to naprawdę nie było po łebkach. nieważne. nie umiem tego inaczej napisać, niż napisałem: moim subiektywnym zdaniem, w zgodzie z moją intuicją, ale także wiedzą nt. minionej sztuki (pisałem o "Salo" etc), Twoje prace nie zawierają i nie mogą zawierać potencjału wywrotowego NA PŁASZCZYŹNIE WIZUALNOŚCI. Jeśli nie będziesz czepiać się słówek i założysz - jak zwykłeś to czynić dotychczas - że używam pewnych skrótów myślowych, to mogę tylko powtórzyć, że WIZUALNOŚĆ, którą proponujesz może wstrząsnąć tylko "mieszczuchem", "pensjonarką" (specjalnie cudzysłowy!) oraz wierzącą osobę przywiązaną do symboli swojej religii. ale na planie sztuki czy szerzej kultury jest to zupełnie jałowa wizualność (w sensie skutku). moim zdaniem.

I w zgodzie z moją intuicją oraz doświadczaniem jako odbiorcy i uczestnika sztuki, wizualność np. Żmijewskiego oddziaływała bardziej, silniej, przesuwała myślenie widzów na nowe tory. nie umiem tego powiedzieć w bardziej precyzyjnym żargonie (języku).

oczywiście to wszystko przy założeniu, że sztuka to jednak wizualność, a nie ilustracja pewnej tezy ogłoszonej na papierze.

natomiast Twoje teksty odwrotnie - i to też podtrzymuję.

I masz rację, dałeś odpowiedź JAK, chodź przede wszystkim znowu DLACZEGO. ale to co napisałeś, to co znam z Twoich prac i ilustracja, którą załączyłeś - nie przekonały mnie. zero skutku. choć ciekawe teksty.

mam nadzieję, ze nie pomyślałeś, ze kpię czy coś takiego.
łączę pozdrowienia
K

Anonimowy pisze...

Widac, ze za p.Tomkiem stoi duży potencjał intelektualny, którego w nadmiernym pieniactwie i - prosze wybaczyc okreslenie - lanserstwie brak Krytykantowi. Z ciekawością czekam na zapowiadaną książkę/doktorat.

Tymczasem mam tylko jedną uwagę: dlaczego tak długo? Rozumiem, ze w necie nikt nie rozlicza autora z ilosći znaków, ale prosze cenić czas swoich czytelników! (To zreszta uwaga ogólna, tycząca się także Krytykanta i innych autorów internetowych, np z Obiegu)

z pozdrowieniami,
tadeusz

Anonimowy pisze...

spać mis ię chce

Tomasz Kozak pisze...

Panie Tadeuszu,

Odpalając swój blog, ostrzegałem przecież, że będzie długo i nudno :-)

Poważnie rzecz ujmując, powiedzieć muszę, że skrótowość, a co za tym idzie, symplifikacyjność internetowego dyskursu bardzo mi doskwiera. Ponieważ sieć nie narzuca objętościowych ograniczeń (które często są skutkiem np. konieczności poligraficznych), więc dzięki blogom mamy szanse, by o pewnych problemach mówić dogłębnie,wyczerpująco i wielostronnie.

Można powiedzieć,że ten stan rzeczy niesie groźbę tekstualnej "otyłości", można jednak na to spojrzeć pod innym kątem i cieszyć się z błogosławieństw obfitości.

Teksty radzę drukować, bo faktycznie - ekranowe czytanie może być tym wypadku męczące.

Tomasz Kozak pisze...

Kuba,

Jeśli Twój głos jest już głosem "Obiegu", to ogarnia mnie drżenie... :-)

Ale żarty na bok. Podtrzymuję to, co napisałem wcześniej o powodach, dla których nie mogłem poważnie potraktować Twoich enuncjacji na temat "pensjonarek".

Mógłbym to potraktować serio jedynie wówczas, gdybyś podał w miarę precyzyjną definicję owej (metaforycznej) "pensjonarki", gdybyś zastanowił się nad tym, czy np. w świecie sztuki - choćby na naszej scenie - "pensjonarka" nie kryje się także w sercach tych, którzy pozornie z "pensjonarką" nic wspólnego nie mają, a wreszcie - gdybyś spróbował UDOWODNIĆ, dlaczego skazany jestem tylko na owe "pensjonarki". Byłeś jednak, Kubo, nader gołosłowny w tej materii.

W tym kontekście pytam zupełnie poważnie, czy nie sądzisz, że w naszej dyskusji doszło do osobliwej zamiany ról? Oto ja muszę fundować Tobie egzegezę mojej twórczości. Tymczasem powinno być raczej odwrotnie - bo to Ty, jako krytyk, powinieneś wykonać pracę analityczną i (powtarzam to jeszcze raz) UDOWODNIĆ swoje tezy o mojej artystycznej przeciętności i nie-wywrotowości. Tymczasem - zamiast przedstawić dowody mej "winy" - oczekujesz ode mnie, bym to ja udowadniał, ze jestem "niewinny". To jest nawet ciekawe wyzwanie, ale naprawdę uważam, że wymogi zawodowej rzetelności nakładają na Ciebie w tej sytuacji obowiązek napisania merytorycznego tekstu na temat mojej sztuki.

Zamiast wykonać taki gest, w swoim ostatnim komentarzu grzęźniesz w gołosłowności. Bo czymże innym, jeśli nie gołosłownością jest Twoja teza, w myśl której moje prace "nie zawierają i nie mogą zawierać potencjału wywrotowego NA PŁASZCZYŹNIE WIZUALNOŚCI".

Trudno taką tezę uznać za merytoryczną ponieważ - po pierwsze - nie definiujesz swojego rozumienia wizualności, po drugie zaś - zdajesz się lekceważyć fundamentalny fakt, czyli to, że moja sztuka jest w równej mierze "wizualnością", jak i "tekstualnością".

W tym kontekście zaryzykowałbym twierdzenie, że Twoja interpretacja Żmijewskiego jest nieporozumieniem. Otóż jego filmy ("Karolina", "80064") bynajmniej nie były wywrotowe na płaszczyźnie "wizualności". Ich subwersywność nie polegała na tym, że jakieś zdarzenie zostało ZAINSCENIZOWANE, SFILMOWANE i ZMONTOWANE w sposób, który burzyłby powszechnie akceptowane wyobrażenia na temat sztuki filmowej (reżyserii, inscenizacji, prowadzenia kamery, montażu etc.). Wywrotowość Żmijewskiego nie operowała kompletnie w sferze "formy", lecz ograniczyła się wyłącznie do sfery "treści". Od strony formalnej jego filmy mają cechy pseudo-obiektywnego dokumentu. Ich problematyczna wywrotowość nie polega bynajmniej na tym, JAK artysta coś pokazuje, lecz CO pokazuje.

W przypadku wymienionych filmów źródłem kontrowersji jest albo gest polegający na nie-empatycznym wejściu kamery w świat ludzkiego cierpienia ("Karolina"), albo okrutny gest odtworzenia obozowego tatuażu na ramieniu byłego więźnia ("80064"). Tak więc kategoria "wizualnej" wywrotowości jest wobec Żmijewskiego nieadekwatna (tu wpadasz w pułapkę swojej "formalistycznej" hermeneutyki).

Kryterium "wizualności" nie może być również JEDYNYM miernikiem moich przedsięwzięć. Nie możesz lekką ręką, a przy tym dość powierzchownie, rozliczać mnie WYłąCZNIE z "wizualności", bo w moim przypadku nie mamy do czynienia po prostu z "wizualnością", lecz z czymś, co się lokuje na pograniczu "wizualności" i "tekstualności". W tym akurat nie ma zresztą nic nadzwyczajnego - każda filmowa adaptacja literatury na tym właśnie pograniczu się sytuuje.

Mógłbyś oczywiście ocenić, czy np. "Lekcja Lucyferyczna" to - jako "adaptacja" - film wywrotowy (czy napięcie między tak, a nie inaczej zredagowanym tekstem, a tak, a nie inaczej zmontowanym obrazem generuje ikony i znaczenia oryginalne i poruszające). Żeby to jednak rzetelnie i profesjonalnie ocenić, musiałbyś przeprowadzić precyzyjną analizę tego właśnie filmu. Zamiast tego jednak, kontentujesz się arbitralnie wartościującymi ogólnikami (o "pensjonarkach"), wulgarnie uproszczonymi opisami wykorzystywanej przeze mnie ikonografii (Wołodyjowski pogania Murzyna), a wreszcie - dezawuującymi ocenami moich subwersywnych ambicji (wszak zadowalam się TYLKO mieszaniem cytatów zamiast
siać rewolucyjny ferment na ulicach).

Cieszę się, iż przyznajesz w końcu, że jednak opisałem JAK chciałbym pewne rzeczy robić. Zaraz dodajesz jednak, że Cię nie przekonałem.

Kuba, to nie ja, lecz Ty - jako krytyk - powinieneś mnie przekonać o tym, że jestem artystycznie nieprzekonywujący (ja w swoim tekście miałem jedynie dostarczyć Ci wskazówek na temat moich artystycznych intencji - tak postrzegałem swoje zadanie, i sądzę, że wypełniłem je z należycie, a nawet z nawiązką).

Czy naprawdę sądzisz, że udało Ci dowieść mej mizerii przy pomocy kilku (znowu to muszę powtórzyć) ogólnikowych uwag o tym, że Ciebie to, co robię "nie zachwyca"? (Ja mógłbym przecież powiedzieć, że np. innych "zachwyca" i wymienić ich nazwiska. Ty na to, z kolei, mógłbyś zaproponować pokaźną zapewne listę "niezachwyconych, na co ja zacząłbym rozbudowywać listę "zachwyconych" - i tak mogłoby to się toczyć ad infinitum... Czy jednak taki pojedynek na polu socjologii "zachwycenia" rozstrzygnąłby cokolwiek, czy byłby miarodajnym argumentem w sporze estetycznym, czy też pozwoliłby co najwyżej sporządzić protokół rozbieżności w obszarze subiektywnych ocen moich prac?).

pozdrawiam
Tomek

p.s. Jeszcze w kwestii tzw. oryginalności. W swoich wypowiedziach imputujesz mi artystyczną przeciętność. Jestem według Ciebie taki sam jak inni. Inni, czyli konkretnie kto? Jedyny konkret to w Twoich ustach "Passolini". Pomijając fakt, że nie rozumiem dlaczego akurat ten reżyser (bo "Salo"? Bo faszyzm? bo de Sade? Daruj, ale to, że wybitny artysta przede mną zajmował się faszyzmem i Sade'm, wcale nie wyklucza mojej oryginalności w ujęciu tych tematów - wszak to nie temat, lecz jego ujęcie decyduje o artystycznej niepowtarzalności. Uważasz, że ja pokazuję obóz koncentracyjny tak, jak Passolini - przez pryzmat sadycznej seksualności? Nie zgodziłbym się z tym - ale to temat na odrębną dyskusję), a zatem - pomijając fakt, że nie do końca rozumiem dlaczego "Passolini", to przywołanie przez Ciebie takiego akurat nazwiska uważam za bezwiedne potwierdzenie mojej oryginalności na polu sztuk wizualnych.

Znamienne jest bowiem to, drogi Kubo, że nie wymieniłeś artysty z pola sztuki właśnie. W tym kontekście sądzę, iż moja siła polega na tym, że to, co robię niełatwo dałoby się podciągnąć pod dokonania jakiegoś oczywistego luminarza ze świata sztuki. Ja - dzięki Bogu - nie muszę borykać się z oskarżeniami o bycie pogrobowcem Richtera, Tuymansa, Dargera,
Wróblewskiego itd. Takie szufladki na szczęście mi grożą.

Możesz to przemyśleć, Kuba, oglądając np. "Salo" - choć ja sugerowałbym raczej "Lucifer Risin'" - u Angera faktycznie znalazłbyś ciekawy materiał porównawczy. To tyle - nie zmuszaj mnie bym robił za Ciebie także kontekstualny research.

Pozdrawiam
TK

Krytykant | Kuba Banasiak pisze...

spokojnie, to tylko został mi login z "Ogłoszeniowego" :-)

jejku jak dużo napisałeś. jednak myślę, że nasze stanowiska są już plus-minus jasne :-)

jeszcze tylko krótka odpowiedź na Twoje "dlaczego": z tego samego powodu, dla którego perspektywa powietrzna nie wywróci już do góry nogami sztuki. aha, nie chodziło mi (oczywiście) o literalne analogie z Salo, tylko o wyeksploatowanie tego, co można uznać (znowu, racja, maksymalnie ogólnikowo) za "wywrotowe". tu świetną ilustracją jest Twój niezrealizowany mural.

no dobrze, jeszcze o AŻ. wyobraź sobie, że on to spisał, historię Karoliny. ponadto wpadasz tu w pułapkę - pisząc, że to, ot chłodny dokument, sugerujesz, że nie jest to artystycznie przetworzone, jeśli dobrze rozumiem (nie jest to taka forma, jak np. Twoje filmy). Naturalnie chłodny dokument to taka sama forma jak barokowy obraz - pytanie czy w jej obrębie artysta zdoła powiedzieć coś nowego. tu jednak chyba zgadzamy się co do tego, ze AŻ zdołał.

pozdrowienia i czekam na kolejne wywrotowe teksty (serio)
K
PS. Ależ ja nie chcę Cię przekonywać!
PS2. I oczywiście, że odróżniam płaszczyzny tekstualną i formalną - chyba to wynika z mojego wpisu. Tyle że uważam tę pierwszą za niepomiernie bardziej wartościową od drugiej.

Tomasz Kozak pisze...

W kwestii Żmijewskiego - ja nie oceniam "jakości" roboty filmowej w "Karolinie". Stwierdzam po prostu, że - jako robota filmowa - jest to dzieło zrobione nader konwencjonalnie.

Jeśli naprawdę uważasz, że to jest WIZUALNIE nowatorskie, to ciekaw jestem pod jakim względem, w którym momencie?...

Pozdro
Tomek

p.s. Nie sugeruję Żmijewskiemu również "chłodu" - piszę przecież, że jest to PSEUDO-reporterska rejestracja.

Krytykant | Kuba Banasiak pisze...

nowatorskie w sensie pojawienia się określonej problematyki, określonej obrazów, w polu sztuki, w ten a nie inny sposób - w taki, że ma to moc, właśnie "działa", a nie jest wtórną papką. AŻ na mnie "działa" - i na Ciebie.

ale Tomek - napisałeś w którymś momencie, że mówimy innymi językami. zgadzam się, przynajmniej od pewnego momentu. w tym, w którym się znaleźliśmy ciężko (mi) używać "nieweryfikowalnych" słów, zwrotów. jak napisałem wcześniej - nie "udowodnię" tego.

serdeczności
K

Tomasz Kozak pisze...

W sensie wprowadzenia "nie-empatycznego" ujęcia figury ofiary, podejście Żmijewskiego było na gruncie polskich sztuk pięknych w pewnym sensie nowatorskie. Nie było to jednak nowatorstwo WIZUALNE.

(nawiasem mówiąc, Żmijewski na mnie osobiście nie "działa" - zdaję sobie jednak sprawę i uznaję to, że może "działać" na innych).

I jeszcze w kwestii języka. Jeśli Twój dyskurs, Kuba, będzie WYŁĄCZNIE (a tak dzieje się w przypadku ocen mojej sztuki) językiem subiektywnych intuicji, to faktycznie nie będziemy mogli porozumiewać się jako polemiczni partnerzy. Przyznać bowiem muszę, że dyskursowi, który bazuje WYŁĄCZNIE na subiektywnych odczuciach (ergo - przesądach) nie jestem w stanie przyznać statusu prawomocności.

Ukłony
Tomek

Krytykant | Kuba Banasiak pisze...

nie - nie wyłącznie. choć nie tak podporządkowany istniejącej już siatce znaczeń, jak Twój. więc żywię nadzieję, że jednak może go uznasz. :-)]
pozdr!!!
K

Tomasz Kozak pisze...

Kuba, wierz mi, że z (masochistyczną) rozkoszą uznam każdego nowatora, wyzwolonego z siatki istniejących już znaczeń (nawet jeśli ów nowator przybierze Twoją postać:-)

Czekam więc z nadzieją i niepokojem...

A tymczasem (jeszcze nie uznając) pozdrawiam
Tomek

Anonimowy pisze...

Nie wiem czy ktos się ze mną zgodzi (jestem tego ciekaw), ale mam wrażenie, iż Krytykant używa określeń, których sam do konca nie rozumie. No chyba, że sam jest celowo w ich stosowaniu niekonsekwentny. Sposób, w jaki definiuje (definiuje?) wizualne i tekstualne, w jaki mówi o "wyzwalaniu się z siatki znaczeń" sprawia wrażenie, że posługuje się lotnymi (i mądrze brzmiącymi) określeniami za którymi nic konkretniejszego nie stoi. Można oczywiscie po derridiańsku skontrować, że za językiem stać nić nie może, gdyż jest to tylko beznadziejne marzenie metafizyków. Zgoda. Jednakże wydaje mi się, że język Krytykanta w wyjątkowy sposób odrywa się od jakiejkolwiek możlwości znaczenia.

Anonimowy pisze...

Tak. Krytykant jest Janem Tomaszewskim polskiej sztuki :P

Anonimowy pisze...

leperem ,krzykaczem, populista nieudolnym spadkopierca rastra ,w efekcie bijacym talentem na glowe wyzej wymienionych ziomkow,..:)))

Aneta Rostkowska pisze...

Muszę przyznać, że dyskusja, która tu się toczy jest naprawdę ciekawa. Wydaje mi się, że spór między Panami ma głębsze, filozoficzne podłoże, które - jeśli zostanie wyjaśnione i zbadane - może doprowadzić do jego rozjaśnienia i może nawet do jakiegoś rozstrzygnięcia. Co mam na myśli? Otóż sądzę, że spór ten w gruncie rzeczy dotyczy różnicy między wizualnością a tekstualnością/obrazem a tekstem, w szczególności tego, jakie możliwości 'krytyczne' posiada obraz, a jakie tekst. Czy obraz może jasno komunikować pewne sądy o świecie? Czy obraz może przedstawiać argument? Jeśli tak, to: jak czyni to obraz, a jak tekst? Nie bez kozery w tej dyskusji pojawia się Hegel, który - jak wiemy (chyba nieco wbrew Pana intencjom panie Tomku) odmówił sztuce/obrazowi potencjału krytycznego i zgloryfikował język/tekst. Pan Tomek zdaje się twierdzić wbrew Heglowi, że obraz takie 'krytyczne' możliwości posiada, pan Kuba, że tak nie jest. Dlatego proponowałabym panie Tomku, by w następnym tekście, rozwinął Pan swoje poglądy na ten temat tak, byśmy mogli podjąć dyskusję na nowo, ale w inny, głębszy sposób. Myślę, że w tym poście częściowo Pan już to uczynił, należałoby jedynie rozbudować pewne wątki i - choćby na chwilę - oddalić na razie kwestie tego, czyje filmy są lepsze/bardziej krytyczne itd..
Pozdrawiam!

Tomasz Kozak pisze...

Cóż... Hegel pojawił się w tej dyskusji w kontekście "walki o uznanie"...

Natomiast problem, do którego się Pani odnosi związany jest ze statusem obrazu, który wymyka się z pola sztuki i pojawia się na pograniczu sztuk pięknych i filozofii. Z drugiej strony jest to również problem tekstu, który nie daje się zamknąć w getcie dyskursywności i pragnie penetrować obszary zarezerwowane dla sztuki.

Generalnie myślę, że te kwestie mieszczą sie w polu tego napięcia, które określił niegdyś Heidegger, pisząc o kategorii "denkerisch" (tego, co "dyskursywne") i "dichterisch" (tego, co poetyckie) u Nietzschego. Czy Nietzsche jest "filozofem" czy "poetą"? Pytanie to spędzało niegdyś sen z powiek akademickim filozofom.Heidegger uznał je w pewnym stopniu za bezzasadne (bo Nietzsche był "poetą", nie przestając być "filozofem"). Dzisiaj odpryski tej batalii obserwujemy do pewnego stopnia w naszej dyskusji - echa tego sporu pojawiają się w formie specyficznego odwróconego pytania: - czy "artysta" ma prawo do bycia (jeśli tak, to w jaki sposób)"filozofem"?

Pozdrawiam

ps. dyskusje o tym, czyje filmy są "lepsze" lub bardziej "wywrotowe" uznać należy za spory drugorzędne (zostałem wprawdzie do nich sprowokowany, niemniej przyjemność, jaką sprawiają mi te małostkowe spory uznaję za uleganie własnej słabości).

Anonimowy pisze...

Film Kozaka o zmurzynienieu byl ciekawy ,dobrze i dowcipnie zmontowany, nie wianal nuda i to wydaje mi sie wywrotowe w kontekscie wiekszosci polskiej mlodej produkcji wideo prezentowanej chociazby na wystawie "nie ma sorry" ktora to wystawe Krytykant ledwie poglaskal, ze az sie wzruszylem bo tak nam Krytkant zlagodnial.Czy nuda i nijakosc sa jakims obowiazujacym kanonem w polskiej mlodej sztuce? Nie jestem ekspertem w tej sprawie ani wibitnym znawca tematu, ot zwykla pensjonarka( hehe) ,ale Kozaka ogladalo sie ciekawie i to prowokowalo do myslenia.byl w tym mrok , napiecie ale i humor.Czulo sie profesjonalizm i jakosc,Ale to sa tylko moje prywatne i intuicyjne odczucia.

Anonimowy pisze...

Krytykant wydal ostatnio antologie swoich tekstow z okazji DWU lecia dzialalnosci krytyczno-literackiej.Tylko pogratulowac dobrego samopoczucia...

Aneta Rostkowska pisze...

Tak, ma Pan rację - chodzi o zjawiska z pogranicza. Nie sądzę, żeby uznanie danego zjawiska za znak wyłącznie obrazowy (ikon), czy znak wyłacznie tekstowy/dyskursywny (symbol - w terminologii Peirce'a) było możliwe - chyba w każdym zjawisku da się wyróżnić elementy ikoniczne i dyskursywne. Są zjawiska bardziej i mniej ikoniczne/bardziej i mniej dyskursywne. Niemniej jednak potrzebujemy tego podziału, tak jak potrzebujemy podziału na poezję i filozofię (mimo wszystko)- bo dokładne określenie jednego i drugiego rodzaju wypowiedzi pozwala nam lepiej zrozumieć, co się dzieje, gdy jedno z drugim jest połączone/jedno przechodzi w drugie. Problem polega zatem na określeniu, na czym owa ikoniczność/obrazowość i tekstowość/dyskursywność polega oraz na analizie przypadków ich wzajemnego współgrania.

Tomasz Kozak pisze...

Tutaj się zgadzamy. W tym kontekście przypomniałbym Kantowski "spór fakultetów" - wobec nasilającej się krytyki "postmodernizmu" (por. np. pisma Christophera Norrisa)podział fakultetów należy nie tyle zlikwidować, co przemyśleć na nowo (chodzi właśnie o te momenty współgrania, o precyzyjne oznaczanie pogranicza i wyliczanie "zbiorów wspólnych").

Aneta Rostkowska pisze...

Właśnie. Niestety zagadnienie jest bardzo skomplikowane. Dobre narzędzia do jego zgłębiania oferuje semiotyka C.S. Peirce'a. Dam znać, jak napiszę o tym na blogu. Tymczasem polecam artykuły Josepha Ransdalla (On Peirce's Conception of the Iconic Sign) oraz Antony'ego Jappy (Iconicity, Hypoiconicity), do ściągnięcia tutaj (Collected Papers Peirce'a też...): http://apertum.110mb.com/excathedra.html (Repozytoria/ ExLibris), a także:
http://apertum.110mb.com/faq.html#znak
oraz
http://apertum.110mb.com/faq.html#quasisad

Tomasz Kozak pisze...

Tak, to bez wątpienia materia skomplikowana...

Dzięki za linki do Peirce'a. Pozwalając sobie na małą uwagę ad vocem, zaznaczyłbym swój dystans wobec tradycji semiologiczno-semiotyczno-strukturalnej - głównie dlatego, że (tutaj upraszczam) tradycja ta "totalizuje" syntaksę, redukując wszystko do stosunków między znakami, czyli w pewnym sensie "dyskursywizując" również "obraz".

Ciekawe, ze problemy, o których zaczynamy rozmawiać można ująć także z innej strony - wykorzystując (po)nowoczesną refleksję na temat alegorii. Przyznam, że perspektywa alegorzyczna jest mi znacznie bliższa - ukazuje bowiem napięcie między znakiem, a tym, co wobec znaku (czy szerzej - wobec syntaksy) "Inne", zamiast tę "Inność" po prostu podporządkowywać, czy "wpisywać" w syntaktyczną ramę.

W kontekście problemu "dyskursywizacji" sztuki powinny zainteresować Panią np. teksty Craiga Owensa (choćby "The allegorical impulse, Toward a theory of Postmodernism" "October" 12 Spring 1980 - niestety nie dysponuję linkiem do wersji elektronicznej)...

Pozdrawiam

Aneta Rostkowska pisze...

Dziękuję, przeczytam ten tekst Owensa (mam dostęp). U Peirce'a (w przeciwieństwie do np. de Saussure'a) jest o tyle lepiej, że mówi on o różnych typach znaków - znak językowy (dyskursywny) to tylko jeden z nich. Znak ikoniczny i indeksykalny to inne, równoprawne typy, przy czym Peirce podkreśla nieredukowalność każdego z tych typów do innych. Zatem jeśli nawet przyporządkujemy sztuce jakiś typ znaku (np. indeksykalny, choć moim zdaniem na ogół dzieła sztuki łączą różne typy znaków) to i tak zachowamy jej autonomię (czyli nieredukowalność do innego typu zjawisk). Co do zawodności podporządkowywania tego, co Inne za pomocą znaków - u Peirce'a ten pomysł wyrażony jest w idei falliblizmu - (http://apertum.110mb.com/faq1.html#fallibilizm).