niedziela, 7 września 2008

PRZECIW MŁODOŚCI ?



Niniejszy tekst powstał wprawdzie na marginesie wystawy Establishment (jako źródło cierpień), podkreślić jednak chciałbym, że nie odnosi się do niej bezpośrednio – proponuje za to nieco bardziej ogólne rozważania na temat aktualnej kondycji tzw. młodości.


I

Zamknięta niedawno wystawa Establishment... nie stała się nowym Otwarciem w polskiej sztuce. Pokazała za to, że pewne oczekiwania wobec młodych artystów są dzisiaj nazbyt wygórowane. Chodzi mianowicie o nadzieje na spektakularne przewartościowanie, wybuchowy przełom lub choćby tylko na odświeżającą prezentację młodzieńczej suwerenności. Nadzieje te pozostają niespełnione ponieważ tu i teraz (przynajmniej na razie) nie da się ich spełnić.

Oczekiwania te można rozumieć jako wyraz par excellence nowoczesnego marzenia, które przeżyło się wprawdzie, ale wciąż jeszcze majaczy na horyzoncie późnej nowoczesności. Dodajmy - majaczy w godnej pożałowania formie jako widmo przeszłości, z której wyssano już wszystkie soki - jako bezkrwisty duch dawnych tęsknot, które przestały mieć rację bytu, a mimo to ciągle trwają w aktualnym pejzażu w postaci zmurszałych a jednocześnie sfetyszyzowanych fantazmatów.

Bez wątpienia takim fantazmatem jest figura młodego artysty, który zgodnie z wymogami konwencji powinien pojawić się na scenie w elektryzującej aurze „burzy i naporu” jako uosobienie piorunującego przesilenia, będącego objawieniem nowego talentu albo nowego paradygmatu.

Polska scena artystyczna – jakże dziś depresyjna, a zarazem znerwicowana – domaga się takiej epifanii, żywiąc złudną nadzieję, że zastrzyk młodości stanie się antidotum na wszechobecne poczucie miałkości, jałowości i wyczerpania, słowem – na cały ten banalny splin, którego wyrazem są rytualne narzekania na stagnację i deficyt spektakularnych objawień.

W odniesieniu do tego trzeba zwrócić uwagę, że pretensje o brak oryginalności - kierowane pod adresem artystów prezentowanych na wystawie Establishment… - wydają się wynikiem fałszywych przesłanek. Oryginalność wszak nie musi być obowiązkiem początkujących. Sensus communis podpowiada bowiem, że młodzi artyści często bywają wtórni i nie należy się temu dziwić. Wtórność to jeden z najłatwiej popełnianych i najłatwiej wybaczalnych grzechów młodości. Natomiast droga do oryginalnego języka zazwyczaj jest trudna i długa. Trzeba się hartować w ogniu niepowodzeń, a jednocześnie wyciągać trzeźwe wnioski ze zwodniczych sukcesów. To wieloetapowy proces, który wymaga czasu. Ryzykując „konserwatywną” i „naturalistyczną” metaforę, powiedzieć można, że owoce powinny dojrzewać (niekiedy powoli), a nie eksplodować niczym sztuczne ognie.

W tym kontekście oczekiwanie, że właśnie młodość będzie tu i teraz katalizatorem innowacyjnych wybuchów, wydaje się nie tylko nadmierne, lecz przede wszystkim źle ukierunkowane. Trzeba wszak zdać sobie sprawę, że dzisiaj (czterdzieści lat po rewolcie 68) młodość jest przestarzała i osłabiona – oczywiście nie w swoich indywidualnych przejawach, lecz jako ideał. Jej nowatorski oraz kontrkulturowy potencjał wyczerpał się. Młodość wydaje się skompromitowana – nie jest już bowiem synonimem subwersji, lecz przeciwnie – kojarzy się raczej ze sprytną uległością, ze skłonnościami do merkantylnych kompromisów i z kunktatorską pokorą. Nie chce drażnić i denerwować. Jest bezproblemowa ponieważ nade wszystko pragnie się podobać. To dlatego nie ma już żadnych zasług i wcale nie chce ich mieć. Porzuciła wszak reformatorskie ambicje na rzecz taktyk dostosowawczych i marzeń o tzw. „karierze”. Niestety, neurotyczne pragnienie sukcesu (w połączeniu ze źle pojmowaną „elastycznością”) skazuje ją na rolę naiwnego obiektu manipulacji ze strony producentów formatujących bezwolną „świeżość”, do której młodość ochoczo daje się redukować w nadziei na natychmiastowe profity (prestiżowe i finansowe).


II

Porzucając rozważania ogólne i przechodząc do lokalnych konkretów, zaznaczyć trzeba, że podatność młodej sztuki polskiej na formatowanie wynika stąd, iż jej sytuacja jest nadal trudna, choć przecież i tak znacznie się polepszyła w ciągu ostatniej dekady. Pamiętam, że kiedy ja kończyłem akademię (a był to przedpotopowy rok 1997), horyzont marzeń wyznaczała zbiorowa wystawa w Domu Artysty Plastyka na Mazowieckiej. Czasy te na szczęście się już skończyły. Od dziesięciu lat trwa koniunktura na młodą sztukę, a otwarcie instytucjonalne oraz realne perspektywy na wejście w obieg międzynarodowy tworzą pole bezprecedensowych szans dla nowej generacji. Problem polega jednak na tym, że wbrew pozorom wcale nie jest łatwo te szanse wykorzystać. Młodzi artyści wciąż bowiem tkwią między młotem a kowadłem, a źródłem ich cierpień są dwa modele formowania osobowości i sztuki.

Z jednej strony jest to archaiczny i w gruncie rzeczy represyjny model edukacji (ASP), z drugiej zaś – model błyskawicznej kariery wypracowany przez czołowe galerie komercyjne (Raster i FGF). Oba modele – pozornie nieprzystawalne do siebie – stanowią w istocie dwie strony tej samej monety, bitej w mennicy konformizmu i prowincjonalizmu (zamaskowanego niekiedy pieczęcią międzynarodowego sukcesu). Oba modele są z perspektywy strategicznej szkodliwe – produkują bowiem sztukę akademicką i salonową, która - w zamian za komercyjnie i prestiżowo wymierną aprobatę - wpisuje się z ugrzecznioną bezrefleksyjnością w paradygmaty tworzone „gdzie indziej”, zamiast tu i teraz budować oryginalny paradygmat własny – niezależny, krytyczny i nieugłaskany. W tej sytuacji trudno oczekiwać od artystów już nie tylko istotnych rewaloryzacji, ale nawet nieprzewidywalnych (w domyśle – awanturniczych, lub choćby naznaczonych młodzieńczą dezynwolturą) gestów. Edukacyjno-instytucjonalny system wszczepia im bowiem blokady uniemożliwiające skuteczne wykonywanie takich operacji. Trzeba przy tym zaznaczyć, że ów system bynajmniej nie jest strukturą zaprogramowaną przez demonicznych administratorów - to raczej wypadkowa aktualnego układu sił, mniemań i gustów – coś, co określiłbym jako wspólnotę konwencjonalnego myślenia. Fundamentalną wadą tego systemu jest to, że formuje on młodość słabą i niepełnosprawną. Niezdolną do kontestacji. Dotkniętą paraliżem krytycyzmu.

Ta słaba młodość nie może być odskocznią dla silnego podmiotu – a tylko taki ma dość energii, by projektować przewrót. Dzisiejsze oczekiwania związane z młodością są więc nieuzasadnione, by nie powiedzieć – niedorzeczne. Aktualna forma młodości jest bowiem niezdolna do tego, by wyrazić i wcielić w życie ideę Przewartościowania. „Umwertung” w jej wykonaniu to nie tyle przewrót, co raczej wywrotka, a ściślej - wywrócenie się.


III

W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję, będącą zarazem retrospekcją. Otóż zeszłej jesieni byłem obecny na publicznej obronie dyplomu Grzegorza Drozda – jednego z artystów dopuszczonych niedawno do udziału w Establishmencie. Obrona ta stała się dla mnie wydarzeniem wysoce pouczającym. Po raz pierwszy od momentu ukończenia warszawskiej ASP ponownie ujrzałem komisję dyplomową - tym razem jako zdystansowany świadek, nie zaangażowany bezpośrednio w proces magisterskiej promocji. I oto po raz kolejny zobaczyłem te same profesorskie figury. Te same, a jednak inne - bo starsze o całą dekadę. Starsze, a przy tym jeszcze bardziej niechlujne i aroganckie. Jeszcze bardziej bełkotliwe i jeszcze bardziej ostentacyjnie manifestujące brak zainteresowania przebiegiem egzaminu. Naprzeciw tego zblazowanego i zrzędliwego gremium stanął artysta, który – jak głosiła wieść kolportowana przed obroną – przygotował chuligański kopniak wymierzony w akademickie podbrzusze – projekt będący demaskatorską prowokacją - straceńczym ujawnieniem tego, co podobno „zrobiła” mu ASP – ujawnieniem rzekomej zbrodni, jakiej dopuściła się (na nim?) uczelnia.

Niestety cios wymierzony przez Drozda trafił w próżnię, a on sam – mimo, że dyplom obronił - przegrał swój pojedynek z Akademią. Przegrał go w wymiarze performatywnym i retorycznym. Zapowiadał wszak agresywny wyskok, a tymczasem potulnie kucnął. Zamierzał z bojowym okrzykiem rzucić się profesorom do gardeł, a ledwie pisnął. Niby się zerwał, ale zaraz go przydusiło do ziemi. Czaił się, markował uderzenie, po czym nagle padł po pierwszej kontrze – nie był w stanie twardo odpowiedzieć Leonowi Tarasewiczowi na kilka prostych pytań i chłopsko-rozsądkowych zarzutów. Zamiast precyzyjnie wypunktować profesorski bełkot, odpowiedział jąkaniną.

Piszę tu o porażce Drozda, bo stała się dla mnie doświadczeniem nie tylko pouczającym, lecz także symbolicznym. Ujrzałem w tej porażce symbol specyficznej idei młodości, która została doszczętnie upupiona. Co gorsza – upupiła się sama. Grzegorz Drozd przegrał bowiem niejako na własne życzenie. I to bynajmniej nie dlatego, że - będąc niemal czterdziestoletnim mężczyzną - usiłował się wcisnąć w kostium skrojony dla dwudziestoparolatka. Przegrał nie z powodu metrykalnej niekompatybilności z przebraniem, jakie sobie wybrał. Przegrał nie dlatego, że wiek uniemożliwił mu wiarygodne odegranie roli chłopca-rewolwerowca. W moim przekonaniu Drozd przegrał ponieważ aspirował do niewłaściwie pojętej idei młodości. Owa źle pojęta aspiracja zrodziła się zaś we wspólnocie konwencjonalnego myślenia – tam, gdzie „kontestator” i „kontestowani” dzielą to samo (zapośredniczone stereotypem) wyobrażenie na temat „kontestacji”.

Wyobrażeniem tym jest fantazmat młodości zredukowanej do bezrefleksyjnej emocjonalności; do czystego, niemal „mięśniowego” instynktu. Taka młodość (pojmowana w sposób, by tak rzec, „naturalistyczny”) powinna - zgodnie z najbardziej trywialnymi oczekiwaniami - galopować, kopać, wierzgać, gardłować, szumieć i kipieć. To przecież – jak zwykło się mówić - wulkan kreatywności; gejzer talentów; kopalnia odkryć (by poprzestać na kilku wyświechtanych przyrodniczo-przemysłowych metaforach).

Taka młodość nie lubi zadawać pytań i na nie odpowiadać. Nie potrafi zbyt dobrze mówić, za to z chęcią zagra-zatańczy-zaśpiewa. Do tego uwodzicielsko krzyknie, a potem wypnie się w kuszącej pozie. Przestraszy, rozbawi i podnieci gwałtownym, a nawet brutalnym gestem. Niby pogrozi, a tak naprawdę zacznie się łasić. Taka właśnie młodość zawsze była w cenie, nic więc dziwnego, że ceni się ją również i dzisiaj – w telewizji, na akademii, w galeriach… Do takiej młodości tęskni i producent, i profesor („Kurcze, Grzesiu, gdzie się podział ten radykalny chłopak z pierwszego roku? Przycichłeś nam jakoś… Jakby ci pary zabrakło…” – tak to mniej więcej mówił Tarasewicz do Drozda na jego obronie). Taką młodością nie pogardzą także kurator i krytyk – wszak jest ona rezerwuarem „świeżej krwi”, której z rozpaczą domaga się aktualna artystyczna anemia…

Ten wulgarny model młodości jest powszechnie pożądany bo uosabia zapotrzebowanie na banalnie malownicze próby „odnowy”, polegającej na wywróceniu wszystkiego w taki sposób, by wszystko zostało po staremu. Jest to zapotrzebowanie na młodość-nieco-niebezpieczną (ozdobioną zawadiackim pieprzykiem lub gitowskim cynkwajsem); młodość-niby-łobuzerską, która w zaciśniętej pięści dzierży jednak nie tyle kastet, co raczej drobnomieszczańską gwarancję braku zagrożenia.

Grzegorz Drozd taką młodość próbował odegrać. I gdyby zrobił to sprawnie, a przede wszystkim z wdziękiem, wszyscy by pewnie mu przyklasnęli. Drozdowi to jednak nie wyszło. Jego obrona była niestety (a może na szczęście) tylko parodią kontestacyjnej fanfaronady. Niemniej, to właśnie w tej parodystyczności tkwi siła gestu Drozda. Paradoksalnie bowiem udało mu się – chociaż nie tak, jak to zamierzył – osiągnąć swój podstawowy cel, czyli dotknąć tabu, jakim jest prawda o edukacji, która go ukształtowała. Ów cel został zrealizowany w trakcie „performensu”, jakim stało się starcie z komisją dyplomową. Artysta w trakcie tej potyczki zamienił się w karykaturę młodego kontestatora. Pokazał tym samym (wprawdzie bezwiednie, ale to bez znaczenia), co Akademia rzeczywiście mu „zrobiła”. Pokazał, że system edukacyjny, który przez pięć lat go formował (pozornie sprzyjając twórczej swobodzie), infantylizuje swoich wychowanków i reprodukuje bezsilne karykatury kontestacji. Pokazał, że jest to system, który deformuje ideę młodości, nadając jej formę i treść, które wymagają zdecydowanego sprzeciwu.

Dzięki temu, co zrobił Grzegorz Drozd, a raczej za sprawą tego, co mu „zrobiono”, uświadomiłem sobie, jak nienawistna jest mi idea młodości, o której tu piszę. Uświadomiłem sobie, że tę ideę trzeba zniszczyć.


IV

Zniszczyć – to mocne słowa. Dużo w nich retorycznej przesady. Skoryguję je więc, precyzując zarazem. Pomoże mi w tym następujące pytanie: kto mianowicie powinien zniszczyć źle pojętą ideę młodości? Otóż powinna to zrobić sama młodość. To ona musi dokonać dialektycznej destrukcji swojego fałszywego pojęcia po to, by zdobyć wyzwalającą samowiedzę. Czy jednak jest w stanie tego dokonać?

Ośmioletnie doświadczenie w pracy na wyższej uczelni artystycznej nie pozwala mi jednoznacznie potwierdzić tej możliwości. Powstrzymując się od arbitralnie negatywnych odpowiedzi, stwierdzić mogę jedynie, że samokrytyczna autodestrukcja młodości będzie w obecnych warunkach bardzo trudna.

Od wielu lat prowadzę zajęcia ze studentami pierwszego roku i dostrzegam nader niepokojącą prawidłowość. Oto co roku do Instytutu Sztuk Pięknych, w którym pracuję, przychodzą wprawdzie ludzie wybitnie zdolni, ale z każdym rokiem coraz gorzej wykształceni przez licea. Ludziom tym rozpaczliwie brakuje dociekliwości i krytycyzmu - coraz słabiej orientują się w problematyce sztuki współczesnej; coraz mniej intensywnie testują intelektualne alternatywy; są coraz mniej oczytani, za to coraz bardziej apatyczni i łatwowierni wobec mainstreamowych namiastek wartości…

To, że potrzeba kontestacji opuściła naszą zacną młodzież jest dla mnie jasne od dawna. Przy czym fakt ten nie wywołuje we mnie paniki, zakładam bowiem, że kiepski klimat dla rebelianctwa wynikać może po prostu stąd, że młodzi artyści nie muszą się już buntować. Zamiast tego mogą się bowiem starać jak najskuteczniej wykorzystać możliwości oferowane przez aktualny stan rzeczy. To akurat dobrze rozumiem. Trudno mi jednak zrozumieć, a jeszcze trudniej pogodzić się z tym, że młodych ludzi opuścił dziś duch przekory. Nie mogę się z tym pogodzić bo przecież to właśnie ten dobroczynny demon jest nierozerwalnie związany z duchem krytyki. Wszak bez przekory krytyczność nie ma energii - jest sparaliżowana. Paraliż krytycyzmu zaś to dzisiaj problem kluczowy – jest on plagą i klęską naszej sztuki.

Wobec powyższego należy sformułować dwa „przykazania”. Po pierwsze – imperatyw niestannego rozszerzania i pogłębiania idei krytyczności poprzez redefinicje i rewizje. Po drugie – imperatyw ciągłego doskonalenia krytycznych technik (auto)analizy i (auto)interpretacji. Te dwa nakazy to najważniejsze czynniki stymulujące (a nie symulujące) dialektyczne (samo)kształtowanie młodości, której celem powinno być przezwyciężenie samej siebie, a ściśle – przezwyciężenie (tj. uświadomienie i zreformowanie) swej uległej formy, wypracowanej we wspólnocie konwencjonalnego myślenia.

Środowiskiem optymalnie pobudzającym rozwój krytyczności powinien być Uniwersytet. Niestety system edukacyjny w zakresie sztuk pięknych jest dzisiaj - począwszy od gimnazjalno-licealnego przygotowania, poprzez sposób rekrutacji, a skończywszy na uniwersyteckich kierunkach nauczania – strukturalnie wadliwy. Jedną z głównych przyczyn jego niesprawności jest deficyt programów i działań interdyscyplinarnych.

Tutaj istotna dygresja. W ubiegłym roku akademickim prowadziłem zajęcia z technik multimedialnych dla III roku grafiki. Zadaniem studentów było wyreżyserowanie tzw. „Manifestu” – miała to być kilkuminutowa etiuda filmowa, która za sprawą odpowiednio zestawionego tekstu i obrazu, przekazywałaby odbiorcy zestaw artystycznych, estetycznych, politycznych, religijnych lub jakichkolwiek innych postulatów sformułowanych przez autora. Okazało się, że konieczność wykonania takiej pracy była dla studentów doświadczeniem zgoła traumatycznym. W trakcie „przymusowej” pracy nad tym zadaniem (zajęcia wszak były obligatoryjne), młodzi ludzie z zastanawiającą konsekwencją deklarowali nie tyle modną dziś „bez-foremność”, co raczej programową „bez-poglądowość”. Ta młodzieńcza manifestacja poglądowej „bez-właściwości” była z kolei dla mnie – żegnającego się z młodością i zmierzającego dziarskim krokiem ku krytycznej czterdziestce wykładowcy – prawdziwym szokiem. Szokująca była także niezdolność młodych ludzi (świadcząca o karygodnych zaniedbaniach polskiego systemu edukacyjnego) do aktywności interdyscyplinarnej, a w tym przypadku - do pracy z tekstem. Pomijam fakt, że studenci nie byli w stanie, albo po prostu nie chcieli, formułować swoich poglądów w audiowizualnej, czy wizualno-tekstualnej formie. Wynikać to mogło ze wspomnianej już programowej „bez-poglądowości”. Znamienna była jednak studencka niemożność klarownej eksplikacji własnych opinii w formie dyskursywnej. Dodatkowym warunkiem zaliczenia było bowiem przedłożenie dwóch jednostronicowych recenzji filmów. Jedna miała być pozytywna, druga - negatywna. Proszę wyobrazić sobie moje rozbawienie (podszyte zarazem pedagogiczną, a przy tym, by tak rzec, ogólno-humanistyczną zgrozą), gdy odkryłem, że znaczna część „recenzji” została przez studentów skopiowana ze stron internetowych, publikujących opisy filmowych fabuł dołączane do anonsów o nowościach DVD. Pozostałe recenzje – pisane „własnymi słowami” – w wymowny sposób różniły się od plagiatów. Plagiaty cechował charakterystyczny dziennikarski żargon, topornie stylizowany na profesjonalny dyskurs krytyczny. Oryginały zaś nosiły niepowtarzalny sznyt zgoła gimnazjalnego wypracowania – cechowała je ujmująca nieporadność, często nasycona bezwiednym „humorem zeszytów szkolnych”. Owa nieporadność była zabawna, zarazem jednak mroziła krew w żyłach - jako dowód dyskursywnego niedorozwoju młodzieży akademickiej.

Moje narzekania można by zaklasyfikować jako enuncjacje zgorzkniałego belfra. A jednak... niedorozwój, o którym tu mowa nie jest jedynie produktem mojej wyobraźni zatrutej przez chorą wątrobę. Zaryzykowałbym tezę, że w istocie to rodzaj obiektywnej, a co gorsza powszechnej przypadłości, która obezwładnia nie tylko studentów w Lublinie, lecz nawet – ho, ho! - w samej stolicy. Ofiarą tej choroby – ofiarą interdyscyplinarnego paraliżu, często przyjmującego formę niezdolności do „filozoficznego” myślenia o sztuce – padł przecież nie kto inny, jak przywołany w formie exemplum Grzegorz Drozd - niegdyś lubelski, a dzisiaj warszawski aspirant do establishmentu. Gdyby artysta ten rozwinął teoretyczną muskulaturę podczas dyskursywnego treningu – gdyby systematycznie analizował, interpretował i syntetyzował swoje poglądy – mógłby nie tylko wykonać lepsze prace, lecz miałby realną szansę, by wyzwolić się spod presji skostniałej formy młodości. Przekraczając jej ograniczenia, mógłby tym samym pokonać Akademię (przede wszystkim w sobie i dla siebie, chociaż nie tylko, bo także – pokazowo i przykładowo – dla innych). Drozd jednak tego nie zrobił – i padł pokonany. Pokonała go własna słabość, bo nie był w stanie jej precyzyjnie i przekonywująco zdiagnozować, a następnie pokazać/opisać. Tak więc niejako pokonał się sam. Z drugiej strony jednak, został też pokonany, a przy tym sfaulowany przez swoją uczelnię. Dał się sfaulować i pobić bo ani on, ani jego Alma Mater nie inwestują w interdyscyplinarny (filozoficzno-filologiczno-retoryczny) fitness. Ten zaś, jak sądzę, jest dziś dla artysty (zwłaszcza młodego lub debiutującego) po prostu kwestią przetrwania.


V

W tym kontekście oczywisty wydaje się postulat reformy uniwersyteckiej. Powstaje jednak pytanie, do jakiego stopnia (i czy w ogóle) Akademie i Instytuty Sztuk Pięknych dadzą się zreformować? Próba odpowiedzi na to pytanie wykracza już poza ramy niniejszego tekstu. Zasygnalizować jednak można – poza ideą przebudowy systemu akademickiego – jeszcze inną ewentualność.

Mam na myśli możliwość zbudowania alternatywnej struktury uniwersyteckiej, początkowo rozwijającej się niejako na marginesie systemu akademickiego. Struktura ta mogłaby być siecią eksperymentalnych instytutów interdyscyplinarnych (np. podyplomowych), w których artyści pracowaliby razem z filozofami, historykami, socjologami, filologami, psychologami i kuratorami. Instytuty takie wykonywałyby nie tylko funkcje dydaktyczno-badawcze, lecz również wystawienniczo-muzealne. Tworzyłyby własne kolekcje i programy wystaw, artyści zaś braliby aktywny udział w tworzeniu kolekcji i ekspozycji, a dzięki temu - w praktyce i w teorii - formułowaliby zasady „przekraczania” swoich „uprawnień”, czyli okresowego przejmowania prerogatyw kuratora, kustosza, kulturoznawcy itd.

Wydaje się, że precyzyjny projekt rozwoju takich placówek mógłby stać się jednym z katalizatorów procesu, który „Obieg” określił jako „instytucjonalny boom” współczesnej sztuki w Polsce. Efektywny paradygmat uniwersytecki jest w tym kontekście czynnikiem niezbywalnym. Jego nieobecność sprawia bowiem, że nowo powstającym muzeom i centrom sztuki współczesnej grozi przekształcenie w dekoracyjne makiety na ugorze albo w mauzolea po-nowoczesnego akademizmu, bez-krytycznie mumifikującego nowoczesność, której podstawowym obowiązkiem jest przecież nieustanna rewizja samej siebie.

51 komentarzy:

Krytykant | Kuba Banasiak pisze...

Też na tej obronie byłem, istotnie groteskowy spektakl. Natomiast co do sedna - rzecz jasna jakakolwiek inżynieria społeczna na ASP-ach (czy uniwerkach) nie przełoży się na poziom tworzonej w PL sztuki, czy będą konserwatywne, czy będą skrajnie relatywizowały wytwory swych podopiecznych - dobrej sztuki z tego nie przybędzie. niemniej życzę powodzenia w tworzeniu "alternatywnej struktury uniwersyteckiej" i zwiększaniu liczby "działań interdyscyplinarnych", a także wprowadzaniu "programów" (?), cokolwiek miałoby to oznaczać. A tak w ogóle fajny tekst. ;-)

pozdr
K

Tomasz Kozak pisze...

Słowo "inżynieria społeczna" sugeruje Twój sceptycyzm lub nieufność wobec systemu edukacyjnego. Idea edukacji programowanej przez państwo jest oczywiście nader problematyczna - zwłaszcza w polu nowoczesności. (Foucault nieprzypadkowo przeciez wychwycił zasadnicze analogie między więzieniem, koszarami, kliniką i szkołą).

Nie o to jednak tu chodzi. W kontekście tego, o czym pisałem ważne jest nie tyle to, czy Akademia BEZPOŚREDNIO przyczynia się do powstawania tzw. dobrej sztuki. Nie o takie bezpośrednie przełożenia mi chodzi. Raczej o to, jak ASP (lub szerzej - Uniwersytet w ogóle) określa i determinuje dziś pole działania studenta.

A także - i to chyba jest sedno mojego tekstu - jak go wyposaża; w co go uzbraja. Według mnie - upraszczając - ASP daje ci pędzel (TYLKO pędzel), a potem rzuca cię na front. A tymczasem powinieneś zostać wyposażony również w inny sprzęt - nowoczesny wykrywacz min, wóz opancerzony nowej generacji etc. ;-)

Porzucając metaforykę militarną, powiedziałbym, że oprócz pędzla student potrzebuje również innych narzędzi. Skoro nikogo już dziś nie dziwi, że ów student posługuje się kamerą wideo, to dlaczego zdziwienie miała by budzić echosonda lub endoskop w jego dłoni. Problem polega nie tyle może na tym, że akademia nie wręcza Ci do rąk takich przyrządów, ale na tym, że nie podpowiada ci, gdzie ewentualnie mógłbyś je znaleźć.

W tym kontekście decyzja min. Hall, o nie wprowadzaniu filozofii do szkół budzi moją autentyczna grozę - to bowiem udupia edukację już na poziomie gimnazjalno-licealnym. Strategiczne skutki mogą być katastrofalne.

Pozdrawiam
Tomek

Anonimowy pisze...

Wracajac do Establishmentu, to ciekaw jestem, co p. Kozak sądzi choćby o tym, że na wystawie w CSW nie było Krasnalsów? A przecież w kontekscie mainstreamu i hierarchii the Krasnals to chyba ważne zjawisko?

Tomasz Kozak pisze...

O, to bardzo trafne pytanie! Przyznam się, że kiedy oglądałem "Establishment...", w ogóle o Krasnalach nie pomyślałem. W kawiarnianych rozmowach, jakie miałem okazję prowadzić (także z kuratorami) na temat tej wystawy, słowo "the Krasnals" również się nie pojawiało...

Teraz uderza mnie to jako rzecz dziwna, a przy tym symptomatyczna. Bo faktycznie, jeśli mówimy o ambiwalencji establishmentu, o przyciąganiu i odpychaniu, o establishmentowych aspiracjach to Krasnalsi są niesłychanie wyrazistym głosem w tej sprawie. W tym kontekście ich nieobecność na wystawie trzeba uznać za przeoczenie, a nawet poważny błąd.

Dlaczego się nie pojawili?
Czytałem w "Arteonie" felieton, w którym Piotr Bernatowicz cytuje słowa słowa Stacha Szabłowskiego z rozmowy telewizyjnej poświęconej Krasnalom. Otóż Stach jakoby miał powiedzieć, że nie pokazałby Krasnalsów w CSW bo to by ich zabiło - zniwelowałoby całą ich kontestacyjność, która z całą siłą ujawnić się może tyle w strefie OFF-u.

Osobiście nie słyszałem tej wypowiedzi, zakładam jednak, że Bernatowicz przytacza ściśle słowa Szabłowskiego.

Otóż muszę powiedzieć, że twierdzenie, iż Krasnalsi (czy szerzej - kontestacja jako taka) może byc skuteczna tylko na marginesie, jest dla mnie całkowicie nie do przyjęcia. To świadczy tylko o tym, że instytucja wciąż nie jest gotowa na konfrontację z tym, co wobec niej antagonistyczne. Taka konfrontacja powinna mieć miejsce właśnie w obrębie instytucji!

Ja osobiście pokazałbym te najbardziej kontrowersyjne i niesmaczne rysunki Krasnalsów, bezpardonowo atakujące emblematyczne figury aktualnego establishmentu (Sasnal, Sierakowski). Zrobiłbym wielkoformatowe wydruki i oprawiłbym to w ramy. Wtedy cała problematyczność, prymitywizm i "zły smak" tych prac zagrałby może z całą siłą.

Jeśli chodzi o mój osobisty stosunek do Krasnali to powiedzieć muszę, że mimo, iż niespecjalnie podoba mi się (od tzw. strony "artystycznej") to, co robią (wtórność wobec Stuckistów), to zdecydowanie ich popieram. Postrzegam bowiem Krasnali jako siłę dialektyczną, która z dużą skutecznością uderza w drętwotę aktualnego status quo polskiej sceny.

Anonimowy pisze...

Ciekawe rozpoczęcie działalności blogerskiej, czekam na więcej. Jeżeli chodzi o kwestię młodości i niespełnione wobec niej oczekiwania, trudno powiedzieć żeby był to problem dzisiejszych czasów i wystawy "establishment", raczej dotyczy to wewnętrznej cechy młodości wynikającej z tego ,że "to, co nowe, jest z konieczności czymś chcianym,jako coś innego byłoby ono wszakże czymś niechcianym. Bezsilna chęć łączy je z tym, co wciąż jednakie (...)" . Bardzo ciekawe spostrzeżenia, uważałabym na Twoim miejscu jednak na to, żeby nie popaść w inny schemat - "Jestem problemowy ponieważ nade wszystko pragnę się nie podobać"... ( to po przeczytaniu namowy do zbrodni w tekście 1.)
Co do Krasnali to naprawdę nie rozumiem Tomek jak TY możesz ich popierać - przecież oni nie prowadzą dyskusji tylko stawiają (w wulgarny sposób) tezy, których nie potrafią udowodnić. Zero takiej krytyki, o którą zabiegasz... ale chyba szkoda bloga na takie dyskusje.pozdr.

Tomasz Kozak pisze...

Oczywiście są różne pułapki...
Pani trafnie wskazuje na jedną z nich - prosta odwrotność tego, co się krytykuje również może być potrzaskiem. Bez wątpienia trzeba uważać, by nie dać się złapać w taki inwersyjny schemat.

W tym kontekście podkreśliłbym, iż nie przeszkadza mi to, że ktoś chce się podobać. Problem powstaje, kiedy ten imperatyw podobania się jest PRIORYTETEM.

Odnośnie wezwania "Zabij (w sobie) Mytkowską!", to proszę zwrócić uwagę na pewną nieoczywistość tego apelu. Chodzi wszak o zabicie "Mytkowskiej" W SOBIE - czyli z grubsza rzecz biorąc, o to, by zmierzyć się z własnym pragnieniem sukcesu (co w dzisiejszych czasach bynajmniej nie jest łatwe). Najpierw przezwyciężyć fetyszystyczne myślenie wewnątrz (w sobie), a potem jakoś zawalczyć z Fetyszem Sukcesu na zewnątrz.

Jeszcze w kwestii Krasnalsów. Są wulgarni - to fakt. Ale bynajmniej nie dlatego, że operują grubą inwektywą, lecz dlatego, iż ujmują rzeczy w mało subtelny sposób. Nie o subtelności jednak im chodzi - raczej o dobitne i głośne powiedzenie tego, o czym po cichu myślą inni. Problem polega na tym, że ci inni (a jest ich prawdopodobnie wielu) myślą i MILCZĄ. Krasnale zaś MÓWIĄ, i to bez ogródek. To postawa raczej unikatowa na polskiej scenie. Dlatego popieram Krasnalsów, chociaż mi się nie podobają :-)

Pozdrawiam

Krytykant | Kuba Banasiak pisze...

Ależ jest złego w pragnieniu sukcesu? Czemu szewc, stolarz, artysta czy prawnik mieliby je w sobie zabijać? Rozumiem, że Ty pragniesz klęski?

Anonimowy pisze...

Do Krytkanta: czy swego czasu na Pana stronie nie było odwrotnie? Czy Toamsz Kozak nie sugerował, że chocby podskórnie, każdy parający sie sztuką pragnie sławy i uznania, a Pan przypisał to pragnienie do grupy niskich pobudek?

Do autora bloga:
Czy kawiarniane rozmowy z kuratorami przystają do etosu wojownika?

Anonimowy pisze...

taa ,widzę że ten blogs to bedzie na wymianę ulotnych ale jakże jstotnych uwaga dla polskiej sceny między dwoma tytanami nie wiadomo zabardzo czego

Tomasz Kozak pisze...

1. Do Krytykanta:

Czy jest coś złego w sukcesie? To zależy od definicji sukcesu. W moim przekonaniu polska sztuka pojmuje sukces na modłę podrzędnego pupila. W tej perspektywie wymarzone atrybuty sukcesu to świadectwa z czerwonym paskiem, głaskanie po główce, dyrektorskie pochwały, występy na akademiach etc. Zero krytycyzmu, prawdziwej przekory, polemiki i perwersji. Słowem - GRZECZNOŚĆ w wersji ultra (ewentualnie punk w wersji de luxe - dla tych, którzy jak Sasnal niby to nie chcą być galeryjnymi mendami).

Jeśli chodzi o mnie, to sukces "szkolny" nie do końca mi pasuje (choć przyznaję, że ma on słodki smak). Nie znaczy to oczywiście, drogi Kubo, że pragnę klęski. Powiedziałbym raczej, że prowadzę Heglowską WALKĘ O UZNANIE.

O co chodzi w takiej batalii? W skrócie - o to, że jedna suwerenna zasada w wyniku ostrego starcia uznaje prawomocność innej zasady. W moim przekonaniu polska sztuka powinna walczyć właśnie o UZNANIE. Żeby je zdobyć musi jednak stać się suwerenna, a to znaczy - stworzyć własny, autonomiczny paradygmat, który nie będzie w takim stopniu, jak ten dotychczasowy, uzależniony od fluktuacji zachodniego rynku.

Pochwały to nie Uznanie. Chwali się bowiem pupili lub podwykonawców - podrzędnych, uzależnionych i niższych. Uznaje się natomiast równych i suwerennych. Bądźmy więc, na boga żywego, bardziej suwerenni, mniej przystępni, trudniejsi, mniej pokorni a bardziej przekorni! Uff! ;-)

2. Do Anonima:

"Czy kawiarniane rozmowy z kuratorami przystają do etosu wojownika?"

Myślę, że "kawiarniana" rozmowa wpisuje się w najświetniejsze tradycje moderny. Przy stolikach planowano czasem najgroźniejsze rewolty ;-)

Jak rozumiem, Pana/i wątpliwości budzi bardziej "kawiarnia" niż "rozmowa". Mam nadzieję, że nie odmawia Pan/i "wojownikom" prawa do rozmowy - nawet z kuratorami ;-)

3. Do Anonima II:

Zapewniam, że nie tylko o sprawę "polskiej sceny" mi chodzi. Proszę przeczytać tekst o alegorii. Jest zupełnie wyabstrahowany z lokalnych i bieżących problemów. Z chęcią wymienię wtedy kilka mniej "ulotnych" uwag...

Anonimowy pisze...

Pan jest tak strasznie przemądrzały...

Anonimowy pisze...

kozak, pamiętam cię z ASP - byliśmy na jednym roku. zawsze byłeś agresywnym kurduplem. a z malarstwa miałeś same tróje!

Tomasz Kozak pisze...

Tak oto dosięgły mnie upiory przeszłości! To przerażające, ale w profilu, który Pan/i zarysował/a wszystko się zgadza...

Anonimowy pisze...

no - i w sztuce do niczego nie doszedłeś, i chyba już nie dojdziesz, frustracie

Tomasz Kozak pisze...

au! ;-]

Anonimowy pisze...

Ludzie, bez chamstwa, proszę! Czy naprawdę nie można już podjąć rzeczowej dyskusji, a zamiast tego muszą pojawiać się chamskie wjazdy personalne?

To co pisze T.KOzak jest kontrowersyjne. Nie zgadzam sie z nim w wielu kwestiach, ale szanuje go za to, co próbuje zrobić - bo robi to inteligentnie i w przemyslany sposób.

Anonimowy pisze...

i nie ma to nic wspólnego z przemądrzalstwem i frustracją

Krytykant | Kuba Banasiak pisze...

a jednak potrzebny był szerszy komentarz ;-)

http://www.krytykant.pl/index.php?id=150

pozdr
K

Anonimowy pisze...

"...W moim przekonaniu polska sztuka powinna walczyć właśnie o UZNANIE. Żeby je zdobyć musi jednak stać się suwerenna, a to znaczy - stworzyć własny, autonomiczny paradygmat, który nie będzie w takim stopniu, jak ten dotychczasowy, uzależniony od fluktuacji zachodniego rynku.

Pochwały to nie Uznanie. Chwali się bowiem pupili lub podwykonawców - podrzędnych, uzależnionych i niższych. Uznaje się natomiast równych i suwerennych. Bądźmy więc, na boga żywego, bardziej suwerenni, mniej przystępni, trudniejsi, mniej pokorni a bardziej przekorni! "

W moim także, ale...

Sztuka jest narzędziem i bronią. Posługujemy się takimi na jakie nas stać. Tych najlepszych nie produkujemy sami. Importujemy. Kupujemy.
Nie kształcimy odbiorcy, nie kształcimy młodych ludzi adekwatnie do wymagań jakim będą musieli sprostać, więc nasz "broń" nie jest najlepsza. Trudno więc oferować ją innym, mają lepszą, lub po prostu własną. I mają świadomość, której nam brak, że sztuka jest bronią, taką samą jak czołgi i karabiny.

Tomasz Kozak pisze...

Może dałoby się jednak ulepszyć nieco polski przemysł zbrojeniowy? Wdrożyć kilka rozwiązań racjonalizacyjnych i wznieść rodzimą myśl na wyższy poziom konstruktorski...

Anonimowy pisze...

Ja nie blaguję z tą bronią. ;-)

Na ile można ulepszyć nasz prawdziwy przemysł zbrojeniowy na tyle i ten "miękki".
Za wszystkim stoją pieniądze.
A pieniądze są tam, gdzie siła.

Dziś siła jest pochodną wiedzy a nie węgla czy zboża.
Nie "hodujemy wiedzy" (przez, którą rozumiem także sztukę), artyści nie zwrócą się o "interwencyjny skup prac", ani nie przyjadą pod Sejm z pędzlami.

Piszesz: "Może dałoby się jednak ulepszyć nieco polski przemysł zbrojeniowy?"

Może by się i dało, ale

1. Władze musiałby rozumieć, że sztuka jest "bronią" i dziś wiele tą bronią można osiągnąć. Jednak władze traktują sztukę jak "sztukę użytkową" i całą edukację należałoby zacząć od władz.

2. My artyści (kuratorzy i krytycy) musielibyśmy zrozumieć, że sztuki piękne to sztuki piękne i nie obśmiewać ich. Nasz odbiorca nie dorósł do niczego więcej, sukcesem będzie to, że wybierze dobrą pracę, a nie kicz.

2. Równolegle należy zgodnie z tym co sugerujesz zadbać o interdyscyplinarne przygotowanie przyszłych artystów. Teraz ludzie idą na ASP (Akademia Sztuk Pięknych) uczyć się sztuk pięknych, ale ich prostują i "oduczają" akademickiego warsztatu, a nie dają nic w zamian. Taki młody człowiek bez wiedzy (i bez akademickiego warsztatu) coś tam z siebie wyrzuca, ale szansa, ze będzie to wartościowe jest nikła, bo nie da się pracować całe życie na intuicji jeśli fundamentów brak. Dotyczy to wszystkich dziedzin sztuki i malarstwa i performensu.

Ale kto to ma zrobić, kiedy każdy walczy o swoje, nikt o wspólne.
Wszyscy chcą być chwaleni, albo krytykować, zaś skrytykowani (konstruktywnie) podnoszą wrzask.

Nie polemizujemy, nie posługujemy się argumentami, nie szukamy rozwiązań tylko oczerniamy się, kopiemy dołki albo działamy zgodnie z zasadą "moja chata z kraja". A inni to wykorzystują. I nie dotyczy to wyłącznie "przemysłu zbrojeniowego", taki mamy styl i chyba czas to zmienić, bo jeszcze trochę a znów nas "rozbiorą", (ciągle ktoś jest "rozbierany"), i znów zamiast rozwijać się będziemy musieli przypominać dni chwały, a potem będą nas ośmieszać, że jesteśmy zacofani.
Jak widać, na własne życzenie. Uff, sorry..
Takie refleksje w związku z Twoim tekstem i tym tu, na który się natknęłam:
http://dsw.muzeum.koszalin.pl/magazynsztuki/archiwum/nr_28/archiwum_nr28_tekst_3.htm
A w nim stwierdzenie: "W komentarzach podkreślano, że jest to przejaw zamkniętej i zdominowanej przez zaściankowy konserwatyzm umysłowości polskiej. Niejako w tle pojawia się wątpliwość czy Polska może być partnerem kulturowym Europy.)"
;-)

Anonimowy pisze...

Przeczytalem tekst Kozaka o mlodosci i inne jego slabostki jezykowo-pseudo teoretyczno-filozoficzne. Mysle ze warto sie zabrac do pracy a nie stawac sie krytykiem-teoretykiem-kuratorem-medrcem-prawda jedyna i sluszna itd
Za duzo wolnego czasu w tym widze, za malo produkcji artystycznej na poziomie i inteligentnej cos jak np Bałka, Kantor, Nowosielski, Hasior, Bodzianowski, Kobro, Malewicz itd
studenci chyba tylko musza sluchac mistrza-wykladowcy bo on jest master i domyslam sie ze jak klasyk polskiego wideo wkolko pokazuje i omawia im swoje prace.
Podsumowujac: do pracy artystycznej a nie newsow na poziomie VIVY, Zycia na gorąco, Faktu, Wprost itd
Na koniec niech jakosc wyznacza WITKACY, ave

Tomasz Kozak pisze...

Malarze do pędzli! To już było. Dokładnie czterdzieści lat temu. w 68 pisarze mieli wracać do piór. Czyżby więc czasy robiły się nam rewolucyjne?

Ale jednego nie rozumiem. Jak się ma do tego Witkacy. Przecież ten klasyk zrezygnował z pędzla na rzecz pióra, a potem ze sztuki na rzecz filozofii. Tak więc już nie wiem, czego się trzymać...

Nie łapię także, o co chodzi z tą VIVĄ i Faktem...

Anonimowy pisze...

W komentarzach do Pańskich tekstów uderza mnie brak argumentów merytorycznych. Ludzie nie chcą chyba rozmawiać o meritum, wolą za to przerzucać sie inwektywami. Ja z ogromnym zainteresowaniem przeczytałam Pańskie teksty. Zwłaszcza ten ostatni o alegorii. Zero komentarzy w tym przypadku to rzecz wymowna. Może tekst był za długi, jak na standardy elektronicznego czytania? Na monitorze cięzko sie to czyta. Ja musiałam sobie wydrukować.

Proszę nie brać sobie do serca głosów w stylu "malarze do pędzli!". Czekam na kolejne teksty. Ciekaw jestem, jak odpowie Pan na list Krytykanta? Będzie się Pan tłumaczyć ze swojej sztuki? ;-)

Tomasz Kozak pisze...

Dobre pytanie. Chyba będę musiał ;-)

Chociaż to przecież nie ja powinienem tłumaczyć własną sztukę (czy też tłumaczyć się z niej), a krytycy. W każdym razie bardziej krytycy niż ja. Tak więc będzie to trochę dziwna sytuacja - czuję się trochę zmuszony, by za Krytykanta odwalać jego własną robotę. Z drugiej strony - czy może być coś przyjemniejszego do mówienia o sobie? ;-)

Odpowiedź pojawi się w ciągu kilku dni. Ale mam trudny orzech do zgryzienia - Kuba zadał mi tyle pytań, że musiałbym chyba napisać książkę o aktualnej sytuacji w polskiej sztuce, żeby naprawdę precyzyjnie na te pytania odpowiedzieć.

Cieszę się, że przeczytała Pani tekst o alegorii. Podobnych "cegieł" pojawi sie pewnie więcej. Tak będę budować wieżę z kości słoniowej (a raczej z ciężkich kamieni dyskursywnych;-)

Anonimowy pisze...

odpowiedź będzie długa i nudna? ;-)

Tomasz Kozak pisze...

Długa, nudna i narcystyczna ;-)

Anonimowy pisze...

to szkoda...

Tomasz Kozak pisze...

Dlaczego? Powinna być krótka i "ciekawa"?

Anonimowy pisze...

niekoniecznie krótka, ale powinna być zwięzła ;-)

Tomasz Kozak pisze...

No cóż... Mam przeczucie, że będzie programowo rozwlekła ;-)

Anonimowy pisze...

Obaj panowie; tzn. p. Kozak i p. Banasiak powinni napisać wspólną książkę o aktualnej sytuacji w polskiej sztuce. Taki dwugłos. Zupełnie przeciwstawne opinie na te same tematy. Może powinien to byc rodzaj leksykonu. Np. hasło: "FGF" itp. I dwie zupełnie różne interpretacje tego samego zjawiska. Mówię poważnie! To mogłoby być bardzo ciekawe

Anonimowy pisze...

Panie Tomaszu, odpowiedź powinna byc przede wszystkim zwycięska:P

Tomasz Kozak pisze...

Hmm... Tylko wtedy, jeśli polemika to pojedynek... Oczywiście moje wymiany zdań z Krytykantem to pojedynki.

Mam jednak nadzieję, że w tym wszystkim chodzi nie tylko o Uznanie, lecz także o Poznanie. Pozdrawiam

Anonimowy pisze...

odpowiedź powinna być perwersyjna i prowokacyjna :)

Anonimowy pisze...

i perfidna... :-(

Anonimowy pisze...

A także przebiegła, przewrotna i... perfekcyjna :-)

Anonimowy pisze...

natomiast nie może być pompatyczna, pospolita i pasywna. powinna być za to piekielnie precyzyjna

Anonimowy pisze...

wydaje mi sie ze takie blogi sluza do tego aby wyplynac i zaistniec.
Krytykant juz dziala-plywa medialnie, blog sie swietnie sprawdzil do autopromocji. Pan Kozak wybrał ta samą drogę, pytanie czy artysta powinien w ten sposob, chyba naturalniej by bylo poprzez własna sztuke? Choc kazdza droga dobra ale ja czuje ze to smierdzi karierką i to mocno. Pan Prof Wolszczan tez robil kariere za kazda cene ale to jednak nieladne i niemoralne. Co ja mowie przeciez w sztuce wszystkie chwyty dozwolone, powodzenia, chcialbym rozmawiac o dobrych pracach Kozaka a nie slabych tekstach

Anonimowy pisze...

No i bez BLAGI (odpowiedź oczywiście ;-)

Anonimowy pisze...

"...pytanie czy artysta powinien w ten sposób, chyba naturalniej by było poprzez własna sztukę? Choc kazdza droga dobra ale ja czuje ze to smierdzi karierką i to mocno.
...
Co ja mowie przecież w sztuce wszystkie chwyty dozwolone, powodzenia, chciałbym rozmawiać o dobrych pracach Kozaka a nie słabych tekstach"

Czyżby artysta był przykuty do pędzli (itp?). Jak każdy ma prawo wypowiedzieć się na temat warunków w jakich powstają jego prace.
Wielu artystów pisało o sztuce, o własnej sztuce. Wbija nam się do głów, że pisanie szkodzi artyście.
A przecież nikt lepiej niż on nie widzi jak się rzeczy mają.
Dopiero poznając punkt widzenia krytyków, artystów, marszandów, odbiorców itd. możemy mieć w miarę prawdziwy sąd na temat rzeczywistości, w której żyjemy.

Dla mnie teksty Tomka są OK, trochę długie, ale profesjonalne, tzn. wie o czym mówi. Cytaty? A co one szkodzą. Nie ma sensu udawać, że wymyśliło się samemu coś co przed nami wymyślili inni. Nadbudowujmy, a nie za każdym razem rozpoczynajmy budowę od fundamentów.

A karierka? Każdy może, nie każdemu się chce, nie każdy potrafi.
Nic nie stoi na przeszkodzie aby każdy artysta założył sobie blog i pisał o sztuce. To jest bardzo absorbujące, artystom szkoda czasu (może nie umieją pisać, może stronią od komputera, może...). Zwykle zajmują się własnymi sprawami, także karierą, tylko korzystają z innych mediów. To bardzo cenne co robisz Tomku. Trzymam kciuki.

Tomasz Kozak pisze...

Do Anonima:

Sądzi Pan/i, że wspierają mnie tajne służby? To nieco paranoiczny punkt widzenia, czyż nie?

Jeśli chodzi o prof. Wolszczana. Uważa Pan/i, że był gorszym astronomem bo uwikłał się we współpracę z SB?

Pomijając niedorzeczność zestawienia mojej osoby z osobą prof. Wolszczana, czy sądzi Pan/i, że ja robię tzw. karierę ZA WSZELKĄ CENĘ? A nawet jeśli - co to ma wspólnego z meritum, czyli poziomem mojej refleksji teoretycznej. Proszę konkretnie odnosić się do tekstów, zamiast ciskać histerycznymi oskarżeniami.

Do Blagi:

Dziękuję za wsparcie.

Jeśli chodzi o postulat: "Malarze do pędzli!", to według mnie jest on analogiczny do hasła "Kobiety do kuchni!". W tej sytuacji czuję się jak, nie przymierzając, jakiś SUFRAŻYSTA! ;-) Powinienem napisać o tym jakiś emancypacyjny tekst, bo - jako żywo - nie chcę, by artystów więziono w pracowniach, kobiety w kuchniach, a niewolników na plantacjach! ;-)

Anonimowy pisze...

Panie Tomku, ma Pan ABSOLUTNĄ RACJĘ!!! Czekam na tekst "emancypacyjny"!

Anonimowy pisze...

brawo Kozak! tak trzymaj. ostatniego tekstu nie czytałam, bo długi. ale pierwsze dwa są mocne

Anonimowy pisze...

Panie Tomaszu, czekamy na odpowiedź na list Krytkanta.
CZE-KA-MY! CZE-KA-MY!

Anonimowy pisze...

eee... ja nie czekam. nuda bedzie. p.Kozak to nudziarz i bufon

Tomasz Kozak pisze...

Nad odpowiedzią pracuję. Pojawi się jutro lub w poniedziałek. Rzecz jest czasochłonna, bo chciałbym usatysfakcjonować adresata.

Anonimowy pisze...

Zgadzam sie, ze teksty T.Kozaka sa dęte

Krytykant | Kuba Banasiak pisze...

kurczę, a ja naiwnie oczekiwałem zwięzłej, precyzyjnej odpowiedzi... wiesz, to mrowie pytań to w istocie są dwa-trzy pytania, miałem nadzieję, że nie odczytasz ich literalnie... w razie potrzeby mogę je tutaj wypunktować. chcesz?

tam jest taki ustęp - "konkret! konkret!". :-)

pozdr
K

Tomasz Kozak pisze...

Myślę, że wiem, o co pytałeś Kuba:

- o perwersję
- wywrotowość
- transgresję
- paradygmat

(i wszystko to musi być w moich pracach?;-)

No i o sukces vs. uznanie

Ale konkret to nie jest zupka-instant pisana na symplifikacjach. Będziesz miał co czytać, bracie, oj będziesz... :-)

Tak to jest, jak się pryncypialnie prowokuje (adwersarza:-)

Pozdrawiam

Krytykant | Kuba Banasiak pisze...

e, to tylko przy okazji. tak naprawdę pytałem o to, jak realizujesz te postulaty. czym się różnisz. i Twoja galeria. i Twoje kroki na naszej scenie. nie chciałem czytać po raz wtóry DLACZEGO (perwersja, wywrotowość...), ale JAK. konkretnie. stabilnie. fakty. bez przypisów. Co Ty chcesz - to ja wiem, aż za dobrze. Tylko nie bardzo wiem JAK.
Więc chyba po raz kolejny - CO, DLACZEGO - to będzie dość jałowe. Bo chciałem przyszpilić Cię w kwestii nie powodów, a PRAKTYKI.

KON-KRET!!!