sobota, 13 kwietnia 2013

ANTONIONI: ZAĆMIENIE ― OŚWIECENIE



1.
Preferencje estetyczne Krytyka Fantazmatycznego (KF) często ulegają dialektycznym przemianom. Obiekt niechęci lub nienawiści niejednokrotnie staje się (w wyniku skomplikowanych, po części zagadkowych procesów) obiektem miłosnej fascynacji (nawiasowo warto podkreślić, że transformacja odwrotna ― miłość przekształcona w nienawiść ― niemalże się nie zdarza. KF właściwie nigdy nie pała nienawiścią do byłego obiektu miłości. Fascynacja nie zamienia się w niechęć, lecz co najwyżej w obojętność, równoznaczną z osłabieniem krytycznego zainteresowania ― nie definitywnym jednak, ale przejściowym [choć periodycznie nawracającym]).

2.
Tu osobiste wyznanie z dziedziny fascynacji filmowych. Otóż od wczesnej młodości (a więc od pierwszej połowy lat 80., kiedy jako pryszczaty wymoczek biegałem na seanse organizowane przez legendarny DKF w lubelskiej Chatce Żaka) nie znosiłem Antonioniego. Na nerwy szczególnie działała mi jego słynna trylogia ― kondensująca egzystencjalizm z żurnala: lakierowany, konwencjonalny, podszyty banałem. Muza tego artysty musiała być chyba rzymianką z Przyjaciółek (Le Amiche) ― forsującą kreacje tanie, ale wyglądające drogo. W efekcie powstawały filmy pozornie wysokobudżetowe pod względem artystycznym, dysponujące wszelako nikłym kapitałem intelektualnym. Z tego właśnie powodu Antonioni przez ponad ćwierć wieku uosabiał dla mnie wszystkie słabości festiwalowego szpanerstwa ― miałkiego estetycznie, wodnistego w wymiarze filozoficznym.

I tak było aż do połowy marca AD 2013, czyli do czasu, w którym przewlekła grypa odebrała mi resztki i tak wątłych sił (osłabionych w dodatku zaawansowaną czterdziestką). Niezdolny do czytania, zmożony gorączką, znużony mizerią anglosaskich seriali, nie wiedzieć czemu sięgnąłem po Czerwoną pustynię. O dziwo, jej manieryczna nerwica, zamiast rozdrażnić, ukoiła mnie, jednocześnie pobudzając (subtelnie i orzeźwiająco) do wielu przemyśleń na temat nowoczesnego splinu. Nie ma tu miejsca, by rozpisywać się o tym (Antonioniemu należałoby poświęcić osobne, reinterpretacyjno-rewaloryzujące studium). Dość powiedzieć, że w wyniku owych refleksji spojrzałem miłosnym okiem także i na trylogię — zwłaszcza na jej część trzecią, czyli Zaćmienie.

3.
Pora w tym miejscu porzucić subiektywne dygresje i wrócić na teren obiektywizacji. Spytajmy zatem w sposób obiektywizujący: jakie korzyści Krytyka Fantazmatyczna (KF) mogłaby odnieść skanując strukturę Zaćmienia? Odpowiedź kluczowa brzmi następująco: główną korzyścią byłaby szansa na przezwyciężenie katastrofizmu. Dlaczego pojawia się ona w horyzoncie Zaćmienia? Ponieważ ten film modelowo kumuluje typowe dla późnej nowoczesności napięcie katastroficzne, umożliwiając następnie jego zniesienie (będące dialektycznym przezwyciężeniem).

4.
Popatrzmy, jak do tego dochodzi. Oto zbliża się koniec filmu. Bohaterowie — Vittoria i Piero — rozstają się, ustalając zarazem datę kolejnego spotkania: jeszcze tego samego dnia wieczorem. Żadne z nich jednak nie dotrze w umówione miejsce. Żadnego z nich nie zobaczymy już więcej w Zaćmieniu. Końcowy akt, naznaczony wymowną nieobecnością protagonistów, to dziesięciominutowa sekwencja długich ujęć, przedstawiających stopniowe zapadanie wieczoru w rozpalonym upałem mieście. Ulice pustoszeją, tylko czasami w asfaltowej perspektywie pojawia się pojedynczy przechodzień. Nie widać żadnych pojazdów, poza samotnym autobusem, z którego wysiada człowiek czytający popołudniówkę alarmującą nagłówkami: „Atomowy wyścig zbrojeń!”, „Kruchy pokój!”… Miasto wyludnia się ostatecznie wraz ze zmierzchem. W gęstniejącym mroku bloki mieszkalne przypominają betonowe bunkry. Ich sylwetki czernieją na tle nieba wypełnionego stężałymi kłębami burzowych chmur. W ciemności zapalają się uliczne latarnie. Ostatnie ujęcie pokazuje jedną z nich w dużym zbliżeniu. Dysk żarówki świeci oślepiająco — jak supernowa. W tle wybrzmiewa muzyka. Końcowy akord brzmi groźnie, wręcz apokaliptycznie. Z czarnego nieba wyłania się napis „koniec”.

5.
Finał Zaćmienia kondensuje dobrze znane toposy. W świecie przeżartym przez kryzys giełdowy, zagrożonym nuklearną zagładą, więzi międzyludzkie skazane są na nerwicową atrofię — dlatego Vittoria nie będzie w stanie związać się z Pierem. Są to truizmy typowe dla konwencji katastroficznej. Dodajmy, truizmy zaciemniające rzeczywisty (tzn. niejednoznaczny) obraz sytuacji. Ów efekt „zaćmienia” nie powinien zresztą nas dziwić. Najciemniej przecież jest pod latarnią — zwłaszcza gdy owa latarnia wyświetla konwencjonalnie  wyobrażenia społeczne.

A jednak Zaćmienie to coś więcej niż elegancko wyreżyserowany komunał. To film ambiwalentnie złożony i koniec końców — z powodu swej ambiwalencji — dialektyczny. O tej dialektyczności decydują dwa czynniki.

Po pierwsze, figura głównej bohaterki. Vittoria to imię znaczące. Symbolizuje ono triumf późnonowoczesnego splinu, zwycięstwo neurozy paraliżującej każdą próbę ustabilizowania więzi międzyludzkiej. Nerwicową „wiktorię” tej nihilistycznej chwiejności ucieleśnia Monica Vitti mówiąca do Alaina Delona: „Chciałbym cię nie kochać… albo kochać cię znacznie bardziej”. Problem ostatecznej „wiktorii” ujawnia się z całą mocą w finale — wtedy, kiedy Vittoria znika. Ostatnie dziesięć minut filmu naznaczone jest nieobecnością protagonistki. Sytuację tę można interpretować dwojako. Nie widzimy Vittorii właśnie dlatego, że personifikowana przez nią nerwica stała się przezroczysta jak powietrze, którym oddycha cały świat przedstawiony. Defetyzm okazuje się wszechobecny (i wszechmocny) niczym upalny zmrok penetrujący krwiobieg miasta. Nic więc dziwnego, że „wiktoria” przebiega bez spektakularnych manifestacji. Nihilizm ich nie potrzebuje, on wchodzi nam w krew niepostrzeżenie — jak tlen…

Ta konstatacja bynajmniej nie wyczerpuje hermeneutycznego potencjału Zaćmienia. Końcówkę filmu możemy wszak odczytywać inaczej — w perspektywie dialektycznej. Pomaga w tym derridiańska interpretacja heglowskiego pojęcia zniesienia. Według Derridy zniesienie skutkuje specyficznie rozumianym „zluzowaniem”. Przezwyciężenie danego stanu rzeczy polega na zluzowaniu wyobrażeń konstytuujących ten stan. Wyobrażenie zniesione jest wyobrażeniem zwolnionym z dotychczas zajmowanego stanowiska; z funkcji polegającej na utrwalaniu schematycznych mniemań o zastanej rzeczywistości. W takim kontekście zniknięcie Vittorii współgra z niepewną nadzieją na przezwyciężenie nihilizmu. Nihilizm nieobecny może okazać się bowiem nihilizmem zwolnionym z głównej roli — z przymusu bycia wszechobecnym (i wszechpotężnym). W tej sytuacji Vittoria zyskuje szansę na dialektyczne zwycięstwo — znikając ze sceny dokonuje samozniesienia, swoistego Selbstaufhebung, i tym samym neguje rzekomo niezbywalną obecność momentu nihilistycznego w strukturze późnej nowoczesności (a przynajmniej uprawdopodabnia możliwość tego typu negacji). Omawiany rodzaj znikania (znoszenia) koresponduje z oczekiwaniem na ponowne pojawienie się (ustanowienie) warunków możliwości dla wyzwolenia późnonowoczesnej wyobraźni z horyzontu beznadziei. Tak oto przez blendę „zaćmienia” zaczyna prześwitywać nadzieja, lub choćby nikła szansa na jej epifanię.

Z tej perspektywy popatrzmy jeszcze raz na ostatnie ujęcie w filmie. Wielka żarówka świeci jak gwiazda. Wokół niej noc. Z nocy wyskakuje napis „Fine”, zsynchronizowany z apokaliptycznym uderzeniem w fortepian. To zakończenie promieniuje optymistyczną ambiwalencją: słowo „koniec” przestaje być synonimem krachu, pozwala natomiast myśleć o nowym początku. Apokalipsa zostaje zluzowana — traci zwyczajową więź z widmem zagłady i mocniej splata się z oczekiwaniem rewelacji, symbolizowanej przez gwiazdę, która już nie oślepia, ale oświeca…

Tu dochodzimy do drugiego czynnika dialektycznego. Jest nim oddziaływanie oświecenia wywołanego przez rewelację znoszącą „zaćmienie”. Owo oświecenie pracuje w dalekosiężnej perspektywie posteriorycznej. Innymi słowy: dzieło Antonioniego to lek z opóźnionym zapłonem, przynoszący dialektyczne efekty przeszło pół wieku po premierze. Dzieje się tak z tego powodu, że w gruncie rzeczy dopiero my — późne dzieci późnej nowoczesności — jesteśmy właściwymi adresatami Zaćmienia. Dlaczego? Ponieważ dopiero w naszej świadomości truizm utrwalany przez ten film może przekształcić się w coś przeciwnego — w nieschematyczną prawdę. Co jest tym truizmem? Przesąd, iż nowoczesność została skazana na załamanie. A co ma nadzieję być prawdą? Przypuszczenie, że załamania da się uniknąć. Oto prawda zdejmująca „zaćmiewające” zaklęcie przesądu. Jego czar pryska właśnie dzięki Zaćmieniu (działa tu dobrze znany mechanizm dialektyczny: "sen" prowadzi do "przebudzenia"). Oglądając ten film, dochodzimy do deziluzyjnej konkluzji — do konstatacji rozbijającej spoistość pozoru każącego nam czcić przekonanie o katastrofalnej transformacyjności otaczającego nas świata. Wbrew bowiem pozorom ramowa konstrukcja naszej kultury zmieniła się w ciągu minionego półwiecza tylko nieznacznie. Ogólne warunki możliwości, determinujące kolektywny stan ducha w roku 2013, nie różnią się w zasadniczych wymiarach od warunków z roku 1962. My także żyjemy w rytmie giełdowych kryzysów, nasze depresje pogłębiają się wraz z bessami, a relacje społeczne zamarzają w systemowym chłodzie (mimo upałów i szałów serwowanych przez globalne ocieplenie). Mało tego — my również, podobnie jak nasi rodzice i dziadkowie, czekamy na katastrofę. Z tą tylko różnicą, że w naszych koszmarach nie wykwita już atomowy grzyb — widmo zagłady ma postać nieokreśloną; jawi się jako czarna dziura: tym mocniej niepokojąca, im słabiej zdefiniowana…

Te podstawowe, choć prześlepiane prawdy, przypomina nam Antonioni (a ściślej, nie tyle on, co reżyserowana przezeń materia). W samym wszelako przypomnieniu historycznych analogii brak jeszcze dialektycznej energii. Ona pojawia się później — w fazie posteriorycznej — wtedy, gdy po projekcji filmu powidok ostatniego ujęcia (obraz żarówki-gwiazdy) wciąż promieniuje w naszej wyobraźni i ją pobudza, przypominając o czymś, o czym reżyser pamiętać nie mógł — z tej prostej przyczyny, iż nie został wyposażony w pamięć o przyszłości. Co było tą przyszłością? Fundamentalne wydarzenie, dialektycznie negujące strukturę konwencjonalnych oczekiwań formułowanych przez teraźniejszość artysty. Co było tym wydarzeniem? Fakt, że katastrofa nie nastąpiła. Do wojny nuklearnej nie doszło, „kruchy pokój” okazał się realnością zaskakująco stabilną, odporną na destrukcyjne ciśnienie wytwarzane przez katastroficzne fantazmaty.

Wraz z tym przypomnieniem pojawia się podnoszące na duchu memento: katastrofizm konwencjonalny to maszyneria wytwarzająca nihilistyczny pozór, który znerwicowana kultura często bierze za nieuchronną prawdę, rosnącą na horyzoncie niczym lodowiec czyhający na Titanica. Rzeczywistość tymczasem niesie ze sobą nie tylko zagładę. Równie często (może nawet częściej) przynosi ocalającą negację — i zamiast rozpruwać kadłuby naszych okrętów, rozbija prewencyjne powłoki matriksów, wyzwalając nas z oków nietwórczego, defetystycznego pozoru. Historia Zaćmienia pokazuje, co może przytrafić się wyobrażeniu o nieuniknionej katastrofie, iluzji wytworzonej przez pewną konwencję wyobraźniową, ograniczoną historycznie, a następnie zanegowaną przez szerszą od niej i bardziej twórczą dynamikę dziejów. W wyniku poszerzającej negacji katastrofizm nie musi być zlikwidowany. Może natomiast zostać zwolniony z wszechwładnej, restrykcyjnej roli. Dzięki temu nie będzie nas więził w swym wnętrzu. I o to chodzi. Przezwyciężenie katastrofizmu powinno polegać na uaktywnieniu w nim siły odśrodkowej — rzecz w tym, aby wyobrażenia potencjalnego krachu, miast konsolidować zaklęty krąg kolapsu, rozluźniały go, odsyłając naszą samowiedzę na zewnątrz: ku wyobrażeniom możliwego ocalenia.

Interpretowane w ten sposób Zaćmienie okazuje się filmem nie tyle wielkim, co w nieoczywisty sposób heroicznym. Miarą tego heroizmu nie jest samoświadomość reżysera, ale potencjał zakodowany w samej materii; immanentna gotowość struktury filmowej do radykalnej metamorfozy, do rezygnacji z konwencjonalnej (katastroficznej) roli i do przyjęcia funkcji nowej (nie-katastroficznej). Heroizm ów podsuwa krzepiącą myśl o zadaniach, jakim podołać może to, co nie-ludzkie. Tam, gdzie zawodzi podmiot (samowiedza artysty), pozostaje w odwodzie nieożywiona materia — wyobrażenia, obrazy i słowa. W ich bezwiednej czujności także drzemie wola dialektyki, niekiedy bardziej radykalna od woli ludzkiej.


7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

..że też chce się Panu pisać na blogu, który nikt nie komentuje? Jestem pełen podziwu.

Tomasz Kozak pisze...

...że też chce się Panu pisać tego typu komentarze... Nie mogę zrewanżować się podziwem.

Anonimowy pisze...

Nie oczekiwałem z Pana strony rewanżu.

Jednak pytanie: Dlaczego bloger/ka, pomimo braku jakiejkolwiek reakcji w sieci, zadają sobie trud dalszego pisania na blogu, nie jest pytaniem bez sensu?

Jedna z wielu możliwych odpowiedzi mogłaby przywołać trud Gogo i Didi ze sztuki "Czekając na Godota" S.Becketta, którzy nadaremnie oczekują na jej tajemniczego bohatera. Czy nie jest to symbol absurdu informacyjnego (entropii informacyjnej, interpretacji niepewności wystąpienia danego zdarzenia elementarnego w następnej chwili) w internecie połączony z trudem i niekiedy płonnymi nadziejami kontaktu blogerów/rek z obcym, odbiorcą komunikatu, który milczy?

:)

Tomasz Kozak pisze...

O problemach sformułowanych w ten sposób jak najbardziej możemy rozmawiać. Faktycznie, pytanie przez Pana postawione jest sensowne.

Odpowiem tak: wszystko zależy od tego, w jaki sposób definiujemy elementarną (i w elementarności swojej pożądaną) "reakcję sieci". Z mojego punktu widzenia reakcja ta wcale nie musi manifestować się w formie komentarza - ten bowiem nie jest "zdarzeniem elementarnym" (a w każdym razie nie jest jedynym czynnikiem, który na miano takiego zdarzenia zasługuje). Za takie zdarzenie uznałbym przede wszystkim fakt przeczytania posta przez internautę. Gdyby moich postów nie czytał nikt, wówczas faktycznie byłbym w sytuacji absurdalnej.

Ów absurd określiłbym przy tym nie tyle jako beckettowski, co jako camusowski ("syzyfowy").

I postulowałbym pogodzenie się z tego typu absurdem, a nawet afirmowanie go. Myślę bowiem, że należy afirmować gesty w stylu: "wrzucanie do pustego oceanu butelki zawierającej niezaadresowany list". Dlaczego? Bo dzięki nim kontestujemy aktualnie dominującą strukturę wymiany informacji (idei) działającą w oparciu o mechanizm krótkowzrocznie pojętej akcji (post, news) i reakcji (natychmiastowy, doraźny komentarz). Tak skonstruowany system anuluje strategiczną, długofalową perspektywę poznawczą, skazując nas na egzystencję w ciasnym horyzoncie "krótkofalowości" (epistemologicznej, hermeneutycznej etc.). A to nie jest dobre...

Niekorzystne wydaje mi się także fetyszyzowanie tej struktury. Metafora z Becketta świadczy chyba o takiej właśnie fetyszyzacji. Jeśli czekanie na komentarz byłoby "czekaniem na Godota", to kim byliby Komentujący? Bożkami sieci? ;-)

Pozdrawiam (zapraszając do merytorycznego komentowania postów)

Anonimowy pisze...

Poprowadźmy rozważania dalej.
1. Jaką ma Pan pewność, że „za takie zdarzenie uznałbym przede wszystkim fakt przeczytania posta przez internautę”. Do dyspozycji na blogu jest pulpit nawigacyjny informujący jedynie o liczbie wyświetleń i gdzie zostały wyświetlone (tym samym, może Pan, z pewną miarą dokładności, poznać miejsce mojej lokalizacji). Czy jest to dowód na to, że ktoś rzeczywiście przeczytał Pańskie wpisy?

2. Co oznacza według Pana camusowski absurd? Nie obejdziemy się w dyskusji bez zdefiniowania pojęcia absurdu? Nie uważam, żeby moja propozycja, jedna z możliwych opowiedzi, na pytanie „Dlaczego bloger/ka, pomimo braku jakiejkolwiek reakcji w sieci, zadają sobie trud dalszego pisania na blogu?” była prawdziwa. W między czasie mam spore wątpliwości, w przeciwieństwie do Pana „postulowałbym pogodzenie się z tego typu absurdem, a nawet afirmowanie go”, czy absurd definiowany z pozycji egzystencjalizmu (bo przecież pojawiły się już nazwiska, Beckett i Camus), może pomóc odpowiedzieć na to pytanie?

:)

Tomasz Kozak pisze...

Ad 1) Oczywiście, to nie żaden dowód. Co za tym idzie, pewności nie mam (a nawet gdybym ją miał, i tak byłbym skazany na kolejną niepewność: czy tekst przeczytano ze ze zrozumieniem itp). Tu ważna uwaga: gdybym był pewien czytelniczego odbioru, nie znajdowałbym się w absurdalnej (jak Pan przypuszcza) sytuacji. Co za tym idzie, nie mógłbym absurdu afirmować.

Ad 2) W skrócie: absurd camusowski to pochwała syzyfowej pracy. Jak mówi Camus, "trzeba sobie wyobrażać Syzyfa szczęśliwym". Dlaczego? Ponieważ, "aby wypełnić ludzkie serce, wystarczy walka prowadząca ku szczytom". Schodząc nieco z egzystencjalistycznego szczytu, powiedziałbym, że dziś - w świecie radykalnej przygodności - do szczęścia potrzebujemy walki, często będącej pozornie absurdalną pracą - nieopłacalną, niezrozumiałą z punktu widzenia aktualności.

Jeśli chodzi o wątek egzystencjalistyczny, to przypominam, że Pan go wprowadził. Muszę jednak przyznać, mimo wszystkich wątpliwości, że jest on jednym z właściwych tropów. W chwili obecnej często zapominamy o heroicznej idei pracy podejmowanej bez nadziei na natychmiastowy sukces. Egzystencjalizm tę ideę przypomina. Ergo - pomaga odpowiedzieć na pytanie „Dlaczego bloger/ka, pomimo braku jakiejkolwiek reakcji w sieci, zadają sobie trud dalszego pisania na blogu?”.

Mateusz Domański pisze...

Bardzo fajnie napisany artykuł. Jestem pod wrażeniem.